czwartek, 30 sierpnia 2012

Pocztowy nie chce pod skrzydła PKO

W ciągu paru ostatnich dni odebrałem kilka telefonów od swoich znajomych z branży finansowej z pytaniem, czy przypadkiem nie wiem, jaka agencja PR wygrała przetarg na świadczenie usług dla Banku Pocztowego. Nie miałem pojęcia, że Pocztowy w ogóle ogłosił taki przetarg i że poszukuje wspomagacza w postaci specjalistów od PR-u. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro kilka osób dopytuje się o to, a informacji tej nie udało się im zdobyć w inny sposób, to musi to być jakaś wielka tajemnica, którą trzeba odkryć.
Zadzwoniłem więc do rzeczniczki Pocztowego. Zarzekała się, że żadnego takiego przetargu nie ma i nie było a jedyny, o jakim wie, to przetarg na kompleksową obsługę reklamową, którą niedawno wygrała agencja Arip.
Zaintrygowało mnie to jeszcze bardziej, bo albo pani rzecznik nie mówi mi prawdy, albo moim znajomym coś się pomieszało i pomylili PR z reklamą. Skontaktowałem się z dobrym kolegą z jednej z większych agencji public relations, obsługującej duże instytucje finansowe. On też słyszał, że Pocztowy szuka takiej firmy. Wszystko przez zapowiedziany niedawno plan połączenia Banku Pocztowego z detalicznym gigantem PKO BP, który jest jego mniejszościowym udziałowcem. Pocztowcom bardzo to ponoć nie na rękę więc szukają specjalistów, którzy podpowiedzą im jak takie połączenie zdyskredytować.
Zastanowiłem się przez chwilę, dlaczego tak Pocztowy pod skrzydła PKO nie chce trafić. Pierwsza myśl – Pocztowcy po prostu boją się o własne posady, które będą zagrożone, gdy fuzja się zrealizuje. Mój redakcyjny kolega, którego dziennikarskie doświadczenie jest o wiele większe niż moje, o życiowej mądrości nie wspominając, przyrównał sytuację Pocztowego do swojego kubka na herbatę, stojącego akurat na biurku. Stwierdził, że gdybym ja chciał przejąć ten należący do niego kubek, to nie pytałbym kubka, czy na to ma ochotę. Managerowie Pocztowego są teraz w sytuacji tego naczynia na herbatę i musi ich to po prostu bardzo frustrować. Nikt ich o opinię w sprawie połączenia nie pyta, bo PKO wszystko dogaduje z Pocztą Polską, która trzyma w ręku większość akcji ich banku.
Takie wyjaśnienie nie do końca mnie przekonało. Kolega dodał jednak, że zarządzający Pocztowym to w większości osoby z BRE Banku, które odeszły z niego w momencie, gdy posadę tam stracił prezes Sławomir Lachowski. Taki Pocztowy dla Lachowskiego to żaden tam splendor, ale dla jego byłych podwładnych piastowanie stanowisk w banku z milionem klientów daje możliwość pokazania się i wybicia. Potrzebują na to jednak czasu. Pocztowy szybko zdobywa rynek, wystarczy spojrzeć na statystyki dotyczące liczby kont osobistych. Jeszcze dwa, trzy lata i bank ten może wbić się do czołówki detalistów. Przejęcie przez PKO zabiera mu tę szansę. Stąd prawdopodobnie starania zarządu Pocztowego o to, by fuzja do skutku nie doszła.
To rzeczywiście może być prawda, choć jeden z moich znajomych z branży, nazwijmy to, medialnej, ma jeszcze inną hipotezę. Twierdzi, że ludzie z Pocztowego mają przygotować Lachowskiemu grunt pod ewentualny desant na stanowisko prezesa PKO BP. Nie jest tajemnicą, że były prezes BRE chciałby zostać szefem PKO. Przejęcie Pocztowego i najprawdopodobniej degradacja szefów tego banku kosztem ludzi obecnego szefa PKO Zbigniewa Jagiełły, szanse na desant praktycznie przekreślają. Zastanawiam się tylko, jak taki desant miałby wyglądać. Choć prawdą jest, że obie hipotezy nawzajem się nie wykluczają
Z mojego punktu widzenia ciekawe będzie w jaki sposób Pocztowy będzie rozgrywać teraz dezawuowanie fuzji z PKO. I jak na tym wszystkim wyjdą klienci, choć nie sądzę, żeby ich to specjalnie obeszło. Chyba, że celem PKO jest wchłonięcie Pocztowego i zlikwidowanie jego marki, co nie jest wykluczone. Wtedy na pewno na tym stracą, bo oferta BP pod wieloma względami jest lepsza niż PKO.
Na marginesie warto dodać, że próba przejęcia Pocztowego przez największego w Polsce detalistę to doskonały dowód na to, jak dobrą pracę wykonują szefowie BP. Przez lata bank ten sobie był i nikomu nie przeszkadzał. Teraz nagle stał się obiektem pożądania. Widać PKO BP widzi w nim zagrożenie i nie chce pozwolić, by pod jego bokiem wyrósł mu groźny rywal, konkurujący o tego samego klienta w mniejszych miejscowościach. Osobiście zabolało mnie też, że rzeczniczka Pocztowego nie powiedziała mi prawdy o przetargu, chyba że sama jej nie zna.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Skąd tyle kont?

Z szybkiej ankiety przeprowadzonej przeze mnie w największych bankach wynika, że w prawie każdym z nich dynamicznie przybywa rachunków osobistych. W skali kwartału po kilka procent a w stosunku rocznym nawet po kilkanaście procent. Jedynym bankiem raportującym niewielkie zmniejszenie liczby kont jest PKO BP.
Na pierwszy rzut oka takie dane powinny niezmiernie cieszyć. Przynajmniej bankowców, bo przecież przybywa im klientów, statystyki się poprawiają, zwiększa się transakcyjność, przychody etc. Zastanawiam jest jednak, dlaczego sondaże i badania przeprowadzane raz po raz na zlecenie Narodowego Banku Polskiego czy Związku Banków Polskich, nie donoszą o rosnącym ubankowieniu naszego społeczeństwa. Przecież tak powinno być, gdy coraz więcej osób ma konto w banku.
Odpowiedź na to pytanie oczywiście nie jest specjalnie odkrywcza. Sami bankowcy przyznają to nawet, że statystyki napędza bardzo dziś modny cross sell, czyli sprzedaż jednego produktu bankowego, przy okazji sprzedaży innego. W myśl tej idei rachunki otwiera się dziś każdemu, kto wpadł w sidła bankowych doradców przy okazji zaciągania pożyczki gotówkowej, kupna karty kredytowej czy podpisywania umowy o hipotekę. Ergo, kolejne konta otwiera się tym ludziom, którzy już je mają, tylko w innych bankach. Już 12 proc. Polaków ma przynajmniej dwa ROR-y. Jak wygląda w praktyce presja na ilość dobrze obrazuje też przykład mojego znajomego, szeregowego sprzedawcy jednego z czołowych banków detalicznych. Rozliczany jest i prowizję wypłacaną ma od liczby sprzedanych produktów. W rezultacie pod koniec każdego z kwartałów obdzwania rodzinę, przyjaciół, kolegów z kortu tenisowego itp., z pytaniem, czy nie otworzyliby konta albo nie zdecydowali na kupno karty kredytowej. Część z nich godzi się na to, oczywiście pod warunkiem zagwarantowania, że nie będzie to niosło za sobą jakichś kosztów, i że po pewnym z góry określonym czasie będzie mogła z takiej usługi bez konsekwencji zrezygnować.
Prowadzi to do prostego wniosku: banki zafiksowały się na walce o ilość klientów, która nie zawsze przekłada się na jakość, czyli na konkretne przychody. Mają masę martwych kont, do czego oczywiście ciężko im się przyznać, a która generuje konkretne koszty. W końcu muszą wypłacić sprzedawcy prowizję za wykonany plan i zapłacić komuś, kto prędzej czy później będzie musiał obsłużyć zamknięcie rachunku. A i klienci też szczęśliwi nie są z tego powodu, że aby obniżyć prowizję kredytową o kilka dziesiątych procent, muszą zakładać do niczego im nie potrzebne kolejne konto osobiste.
Można więc dojść do wniosku, że managerowie w bankach powinny zmienić system prowizyjny, choć ciężko mi wymyślić, jaki będzie lepszy od ilościowego. Na razie mam wrażenie, że banki idą na skróty. Coraz więcej instytucji wprowadza bowiem opłaty za zamknięcie rachunku. To na pewno powinno być przestrogą dla klientów, by nie dać się złapać w pułapkę darmowego konta.

Niebezpieczne przelewy przez FB

Im głośniej Alior i BRE mówią o integracji konta bankowego z mediami społecznościowymi, tym głośniej odzywają się specjaliści od bezpieczeństwa w sieci i ostrzegają, że taka integracja nie przyniesie nic dobrego. Janusz Nawrat z polskiego Raiffeisena mówi wprost, że bank jest od tego, żeby być bankiem a Facebook Facebookiem i tak powinno zostać. Nawrat wątpi, czy banki oferujące lub zamierzające zaoferować przelewy za pośrednictwem portali społecznościowych, będą w stanie zagwarantować bezpieczeństwo tego typu transakcji.
Zastanawiałem się, na ile tego typu ostrzeżenia mają rzeczywiście merytoryczne podstawy, a na ile są to „PR-owskie” zagrania, których celem jest osłabienie siły rażenia nowinek, wprowadzanych przez konkurencję. W końcu Nawrat pracuje w banku uderzającym do nowoczesnego klienta, czyli dokładnie tego samego, o którego względy zabiega Alior Sync, czy mBank. Ponadto nikt oprócz niego nie podnosił dotąd tak głośno i wytrwale aspektów bezpieczeństwa przelewów przez portale społeczenościowe. Temat miałem więc gdzieś w tyle głowy, ale w kolejce przed nimi było wiele innych rzeczy do opisania.
I pewnie tak by pozostało na czas jakiś, gdyby nie mejl z jednej z agencji public relations, który zachęcał mnie do rozmowy z jednym z ekspertów firmy produkującej oprogramowanie antywirusowe. W zaproszeniu pojawiło się kilka słów kluczy, a wśród nich Facebook, przelewy i ryzyko. Sprawą postanowiłem się więc zająć czym prędzej.
Ekspert, o którym mowa, to Mateusz Sell z firmy FileMedic. Ani o tym człowieku, ani o tej firmie nigdy wcześniej nie słyszałem. Na marginesie może trochę wstyd to przyznawać, bo nazwisko powinno być mi znane. Ojcem Mateusza Sella był człowiek, który stworzył pierwszy polski program antywirusowy – MKS. Pół żartem pół serio można więc powiedzieć, że agencja PR dobrze wykonała swoją pracę, skoro o jej kliencie piszę na tym blogu. Sprawa wydaje mi się jednak zbyt poważna, aby przejść wobec niej obojętnie.
Sell właściwie powtórzył wszystkie argumenty przeciwko umożliwieniu wykonywania przelewów za pośrednictwem serwisów typu Facebook, które od dłuższego czasu już nagłaśnia Nawrat. Mówił więc o słabych zabezpieczeniach haseł do tego typu serwisów, łatwości podrobienia strony oraz wyłudzenia danych od niczego nieświadomych użytkowników, znanych już cyberatakach na korzystających m.in. z Facebooka itd. Sam wielokrotnie dostawałem od znajomych informacje, że zapraszają mnie do zobaczenia co śliczna dziewczyna robiła po tym, gdy zapomniała wyłączyć kamerę internetową itp. Za większością tego typu mejli stoją źli ludzie, którzy chcą uzyskać dostęp do naszych danych, jak to się mówi, wrażliwych. Domyślać się tylko mogę, jak dużo użytkowników Facebooka nie dostrzega pułapki, i otwiera tego rodzaju listy. Dotychczas takie ataki nie miały poważniejszych konsekwencji. Co najwyżej znajomi ofiary dostali podpisanego przez nią niechcianego mejla. Eksperci ostrzegają jednak, że gdy do profilu na „fejsie” podpięty będzie rachunek osobisty, utrata na rzecz cyberprzestępców loginu i hasła do serwisu, oznaczać będzie właściwie otwarcie na oścież drzwi do bankowego konta.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że ekspert z Raiffeisena stracił miano samotnie wojującego z wiatrakami, ale zyskał ważnego sojusznika w swoich staraniach o uświadomienie zbliżającego się zagrożenia. Myślę, że nie wszyscy bankowcy to zagrożenie dostrzegają. Oczywiście w razie czego, nie będą ponosić skutków finansowych, bo te dotkną ich klientów. Gdy jednak wyłudzenia osiągną dużą skalę, poniosą koszty reputacyjne, a tego zapewne by nie chcieli. W imię interesu własnego i swoich klientów powinni więc sprawę dogłębnie przemyśleć. Na razie jednak problemu nie dostrzegają. Gdy kilka tygodni temu pytałem Cezarego Kocika, wiceprezesa BRE, o bezpieczeństwo przelewów przez Facebooka, stwierdził, że nie widzi zagrożenia. Jego zdaniem integracja konta bankowego z Facebookiem oznacza jedynie, że znajomi danego użytkownika dostaną dostęp do numeru konta konkretnej osoby, czyli informacji, którą mogą zdobyć łatwo na wiele innych sposobów. Wtedy to wyjaśnienie mi wystarczyło. Dziś już mi nie wystarcza. Jestem przekonany, że ryzyko jest zbyt duże, by podpinać swoje konto do profilu na FB.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Problemów z NFC c.d.

Kilka dni temu opisałem na tym blogu swoje przygody z technologią zbliżeniową zainstalowaną w obłędnym telefonie Samsung Galaxy S III. Było kilka zdań o zaletach wgranej do niego aplikacji do mobilnych płatności, przygotowanej przez Visę oraz problemach z zapłaceniem w kilku sklepach. Okazuje się, że nie tylko ja miałem tego rodzaju trudności. W testach Samsunga brało udział jeszcze kilka innych osób. Niemal wszyscy mieli doświadczenia podobne jak ja, tzn. występowały kłopoty z dokonaniem transakcji. Za każdym niemal razem przy próbie zapłacenia za cokolwiek i gdziekolwiek terminal komunikował prośbę o włożenie prawdziwej karty do czytnika. Co rzecz jasna nie jest możliwe w sytuacji, gdy karta bankowa jest zintegrowana z kartą SIM komórki. Odpowiedzialna za projekt Visa do tej pory nie zidentyfikowała problemu.
Tymczasem przygody z NFC opisał na swoim blogu Eugeniusz Twaróg z Pulsu Biznesu. Dziennikarz dostał do testowania aplikację przygotowaną we współpracy z Visą przez ING Bank Śląski, i zainstalowaną na karcie umieszczonej w nakładce iPhona. To trochę inne rozwiązanie niż to, testowane przeze mnie i znajomych. Śląski dla potrzeb NFC zaadoptował nieco starsze telefony, które nie mają wbudowanego modułu zbliżeniowego. Dlatego wyposażył je w odpowiednie elementy umieszczone w dodatkowej obudowie. Twaróg był zachwycony funkcjonalnością tego rozwiązania. Jego zdaniem po pierwsze działało bez zarzutu. A po drugie był pod wrażeniem wygody dostępu do środków pieniężnych bez konieczności noszenia ze sobą portfela z plikiem plastikowych kart.
Wniosek więc taki, że problemy z płatnościami jakie miałem ja i inne osoby testujące Samsunga S III wynikają nie z samej technologii, a z jakiegoś błędu w aplikacji lub aparacie. Będę drążył ten temat, bo komercyjny start NFC zbliża się wielkimi krokami i takie problemy jak opisane przeze mnie najwyższy czas wyeliminować.
Wkrótce zaś opiszę jak działa aplikacja NFC zainstalowana na karcie w nakładce na starego dobrego Blackberry, którego dostałem na kilka dni od Banku Śląskiego. Sprawdzę na ile zachwyt Eugeniusza był spowodowany funkcjonalnością rozwiązania przygotowanego przez tę instytucję, a na ile wygodą samej technologii zbliżeniowej, co do czego nie mam wątpliwości. Od kilku miesięcy używam karty pre paid zainstalowanej w zegarku na rękę i zafascynowanie możliwością płacenia bez portfela całkowicie rozumiem.

piątek, 24 sierpnia 2012

Kredytówką nie zapłacisz w sklepie

Jeszcze do niedawna wydawało się, że Ministerstwo Finansów z dorobkiem inwentarza przyjmie projekt nowelizacji Ustawy o usługach płatniczych przygotowany przez Narodowy Bank Polski i bez większych zmian przedstawi go rządowi. Projekt NBP-u przekłada na język regulacji ustawowej kompromis, jaki przed paroma miesiącami udało się wypracować w sprawie harmonogramu obniżki prowizji interchange. Prowizję tę właściciele sklepów płacą bankom za przyjęte płatności kartami.
Jak udało mi się dowiedzieć w Ministerstwie Finansów, resort analizuje wszystkie projekty ustaw w tej kwestii, a jest ich co najmniej kilka. To urzędnicza nowomowa, ale najważniejsze, że resort nie opowie się prawdopodobnie wprost za żadnym z nich. Nawet jeżeli najwięcej za uzyska projekt NBP-u, powiedziano mi, że na pewno zasugerowanych zostanie kilka zmian.
Pierwsza i wydaje się najważniejsza z nich, to umożliwienie właścicielom sklepów wyboru, które karty chcą, a których nie chcą akceptować. Teraz większość akceptantów przyjmuje płatności wszystkimi kartami dwóch największych organizacji płatniczych, czyli Visy i MasterCarda. Gdyby chcieli, mogliby zrezygnować z przyjmowania kart, którejś z tych organizacji. Jeżeli jednak już się zdecydują, to mają obowiązek przyjmowania wszystkich plastików danej organizacji. MF chce to zmienić po to, by sklepy mogły przyjmować płatności tylko tymi kartami, które mają niską prowizję interchange. Właściciele niektórych kredytówek mogliby więc mieć problem z zapłaceniem nimi za zakupy, bo dla sklepów są one droższe niż debetówki.
Ale Janusz Diemko, prezes First Data Polska, firmy która obsługuje terminale Polcard, mówi, że dla klientów takie rozwiązanie to będzie prawdziwa masakra. Jego zdaniem często dopiero przy kasie będzie się okazywać, że dany sklep nie przyjmie płatności kartą, którą klient będzie chciał zapłacić. Łatwo sobie wyobrazić zdenerwowanie ludzi w kolejce w hipermarkecie, gdy wyłożone na taśmę towary trzeba będzie z powrotem schować do wózka albo czekać na nieszczęśnika, który będzie powędruje do bankomatu po gotówkę.
Kolejna propozycja resortu finansów to brak górnego limitu opłaty, jaką firmy takie jak First Data, pobierają od sklepów. O to chodziło agentom rozliczeniowym, ale organizacje handlowe boją się, że w tej sytuacji obniżka interchange nic nie da, bo Visa i MasterCard zrekompensują to sobie podwyżkami innych opłat a akceptanci nie odczują zmniejszenia kosztów obsługi kart. Karol Stec z Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, która zrzesza sieci hipermarketów, powiedział mi, że w takiej sytuacji przydałoby się wprowadzić do ustawy jeszcze jakiś sposób kontrolowania tych innych opłat. Mogłaby się tym zająć np. Komisja Nadzoru Finansowego.
To mniej więcej tyle nowych informacji na ten temat, ale już widać, że jesień będzie ciekawa. Kolejna fala pomysłów na uregulowanie rynku kart pojawi się zapewne, gdy projekt ustawy trafi do Sejmu. Wtedy swoją kreatywnością popiszą się posłowie. W biurze prasowym MF powiedziano mi, że rezultaty swoich analiz resort prześle Komitetowi Stałemu Rady Ministrów w „najbliższym czasie”. Nie udało mi się sformułowania tego doprecyzować, ale według mnie może to oznaczać kilka dni, może dwa tygodnie. Przeprowadzenie procesu legislacyjnego nowelizacji w takim tempie, aby obniżka interchange mogła wejść w życie od stycznia przyszłego roku, może być jednak trudne.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Wpłatomaty Euronetu dla wszystkich

Właściciel największej sieci bankomatów w Polsce buduje drugą nogę swojego biznesu. Euronet ma już 150 wpłatomatów, z których korzystać dziś mogą klienci pięciu banków, m.in. BRE i Aliora. Banki te mają z nim podpisane dwustronne umowy, na mocy których ich klienci nie płacą prowizji od transakcji. Jak powiedział mi prezes Euronetu Marek Szafirski, wkrótce gotówkę będą mogli wpłacać w jego urządzeniach klienci wszystkich banków w naszym kraju. Szafirski chwali się, że nie potrzebuje na to kontraktów z tymi instytucjami, ani zgody Visy lub MasterCarda, bo depozyty nie są rozliczane przez organizacje płatnicze a karta jest potrzebna jedynie do identyfikacji numeru konta, na jaki mają trafić pieniądze.
Ale dla klientów banków, które nie dogadają się z Euronetem, skorzystanie z jego wpłatomatu będzie miało konsekwencje finansowe, bo będą musieli za to zapłacić. Ile, na razie nie wiadomo. Takie działanie Euronetu ma zapewne na celu przymuszenie niektórych banków by umowy z nim podpisały. Nie sądzę, aby ludzie byli gotowi wiele zapłacić za przywilej wpłacania gotówki. Ich głosy mogą jednak przekonać banki do podjęcia rozmów z siecią. Ta zaś musi szukać dodatkowych przychodów bo wielkimi krokami zbliża się obniżka interchange od transakcji kartami w sklepach. Gdy do niej dojdzie niektóre sieci handlowe, jak np. Biedronka, prawdopodobnie zdecydują się na rozpoczęcie akceptacji kart płatniczych przy swoich kasach, a ruch w bankomatach spadnie. Wtedy wpłatomaty mogą pomóc zasypać dziurę w przychodach, powstałą po spadku liczby wypłat gotówki.
Pojawia się jednak pytanie, którym bankom wpłatomaty będą potrzebne. Niektóre z nich sieci takich urządzeń rozbudowują na własną rękę. Przychodzi mi do głowy choćby Bank Śląski, który ma już ponad 500 maszyn. Swoje urządzenia stawia także Credit Agricole. A jak powiedział mi niedawno Ricardo Campos z Millennium, już w tym roku jego bank również rozpocznie budowę własnej sieci. Skądinąd wiem, że przymierza się do tego także Pekao SA. Większości banków jednak wpłatomaty ani ziębią ani grzeją.
Bankowcy, którzy na te urządzenia patrzą przychylnie, podkreślają wiele ich zalet. Pierwsza to wypchnięcie osób pragnących wpłacić gotówkę poza salę obsługi w oddziale. Klient sam sprawę załatwia przy automacie i nie musi angażować pracownika banku, który zyskuje czas na sprzedaż wysoko marżowych produktów. No ale najpierw ludzie muszą przyjść do placówki. A jak donoszą statystycy, klienci coraz rzadziej odwiedzają banki. Brett King, współtwórca amerykańskiego Movenbanku, podawał ostatnio przykład Bank of America, w którym w ciągu 15 ostatnich lat średnia liczba wizyt w oddziale spadła z prawie 30 do niewiele ponad 3 rocznie na jednego klienta. Nie wróży to dobrze transakcyjności we wpłatomatach Z drugiej strony dzięki nim rośnie wartość depozytów. Jak podkreśla np. mBank pieniędzy na kontach jest tym więcej, im łatwiej jest klientom wpłacać gotówkę na swoje rachunki. Wydaje się to logiczne. Trzymanie banknotów w portfelu jest niebezpieczne nie tylko dlatego, że mogą paść ofiarą pazernego złodzieja, ale i sprytnej żony czy partnerki właściciela konta, która zawsze znajdzie pomysł, na co by tu je wydać. Częste odwiedzanie wpłatomatów może więc przynieść korzyść. W polskich warunkach najczęściej dostrzegają ją jednak właściciele niewielkich firm, którzy deponują w ten sposób dzienny utarg ze swoich biznesów. Moment na udostępnienie swojej usługi Euronet wybrał więc chyba nie najlepszy. Bo spowalniająca gospodarka nie będzie sprzyjać rozwojowi małych przedsiębiorstw. Chyba, że nie będzie tak źle z tą gospodarką, czego Euronetowi i nam wszystkim życzę.

sobota, 18 sierpnia 2012

Jak Getin podnosi ceny

Przeglądając internetowe fora można dojść do wniosku, że Getin Noble Bank należy do najbardziej znienawidzonych instytucji finansowych w tym kraju. Ostatnie decyzje zarządu tej instytucji też na pewno przyjaciół nie przysporzą. Bank postanowił bowiem podnieść opłaty i prowizje. I chociaż nie ma w tym nic dziwnego, bo ciężko odmówić mu prawa do swobodnego ustalania cen świadczonych przez siebie usług, to forma komunikacji tej decyzji jest, moim zdaniem, mało rozsądna.
Informacji o planowanych zmianach próżno szukać na którejkolwiek stronie internetowej prowadzonej przez bank. Ale do klientów wysłano pocztą pisma w tej sprawie. Nie wszyscy je dostali a już na pewno nie w tym samym czasie. Ci, którzy listów nie otrzymali, pocztą pantoflową dowiedzieli się, że coś ma się zmienić, ale nie wiadomo co. Informacji zaczęli szukać w internecie, najczęściej na forach. Szybko pojawiły się nie sprawdzone wpisy o tym, że podwyżki dotyczą bardzo wielu prowizji i są drastyczne.
Podwyżki stawek prowizyjnych w bankach to teraz temat w bankowości detalicznej na absolutnym topie. O tym dlaczego, napiszę w dalszej części posta. Pogłoski o znaczących zmianach w tabeli opłat Getinu zainspirowały mnie więc, by dowiedzieć się na ich temat czegoś więcej bezpośrednio u źródła, czyli w banku. Zadzwoniłem do Wojciecha Surego, rzecznika GNB. Stwierdził, że nic o planowanych zmianach nie wie, ale zasłaniał się, że jest na urlopie i być może pod jego nieobecność jakieś decyzje w tej sprawie zapadły. Polecił kontaktować się z zastępującym go Arturem Neweckim. Ten powiedział mi, że owszem zmiany w tabeli będą od początku września, lecz dotyczą tylko jednego produktu wycofanego już z oferty, ale wciąż używanego przez klientów, czyli ROR Internetowego. Jego zdaniem bank chce ujednolicić stawki tego rachunku z prowizjami obowiązującymi dla konta Uniwersalnego Plus, z którego korzysta najwięcej klientów. Dla posiadaczy ROR Internetowego oznacza to wprowadzenie opłaty za prowadzenie rachunku w wysokości niemal 10 zł. Do tej pory nie musieli za to płacić. Prowizji będzie można jednak uniknąć, przelewając regularnie na konto min. 750 zł miesięcznie albo wydając co najmniej 400 zł kartą w sklepach. Zakładając więc, że Newecki nie wprowadza mnie w błąd i innych podwyżek nie ma, zmiany nie są drastyczne, chociaż dla niektórych mniej aktywnych klientów mogą okazać się dotkliwe. Błędna komunikacja zmian sprawiła jednak, że w sieci bank dobrego PR nie ma.
Tego jak zawiadamiać klientów o planowanych i niekorzystnych dla nich zmianach w tabelach opłat i prowizji, Getin może uczyć się od konkurencji, np. od mBanku czy BZ WBK. Te banki na długo przed wejściem w życie zmian ogłaszają je na swoich stronach internetowych. Pozwala to na dwie rzeczy. Po pierwsze dyskusja na temat tych zmian koncentruje się w kanałach, kontrolowanych przez te banki, czyli np. na oficjalnych witrynach tych instytucji. A to znacznie ułatwia panowanie nad tą dyskusją i zapobieganie wylewaniu się jej na otwarte wody internetu. Po drugie: z oficjalnego komunikatu banku dostępnego na otwartej stronie internetowej, każdy może łatwo i precyzyjnie dowiedzieć się, jakie zmiany wkrótce wejdą w życie. Dzięki temu nie rodzą się plotki na temat podwyżek.
Wiele wskazuje na to, że banki w najbliższym czasie będą miały okazję wyciągnąć wnioski z błędów Getinu, bo nadciąga wielka fala podwyżek prowizji. Eksperci mówią, że to przez rosnące wymogi kapitałowe i spowalniającą gospodarkę, która nie pozwoli zarabiać na kredytach. Aby utrzymać dobre wyniki trzeba podnosić dochody z opłat. Podwyżki były już w BZ WBK, Raiffeisenie i Citi Handlowym. Teraz wprowadza je Getin i BOŚ Bank. Na kolejne pewnie nie będziemy długi czekać.

środa, 15 sierpnia 2012

Planner finansowy w komórce już za chwilę

Millennium kończy prace nad udostępnieniem swojego Managera Finansów w smartfonach. Jak powiedział mi wczoraj Ricardo Campos, dyrektor departamentu bankowości elektronicznej w tym banku, w ciągu kilku najbliższych tygodni klienci Millennium zyskają managera jako dodatkową funkcjonalność aplikacji mobilnej.
Narzędzie do planowania domowego budżetu dostępne jest dziś w kilku instytucjach, m.in. w BPH, Banku Śląskim czy Meritum. Jednak korzystanie z niego jest możliwe jedynie z poziomu przeglądarki internetowej. To uzasadnione bo wykresy i zestawienia łatwiej przeglądać na dużym ekranie komputera, niż na niewielkim wyświetlaczu telefonu komórkowego. Ale i możliwość korzystania z plannera w smartfonie ma swoje plusy. O ile oprogramowanie jest w stanie przypisać do odpowiedniej kategorii płatności kartą, o tyle nie może tego zrobić w przypadku transakcji gotówkowych. Klienci w tej sytuacji muszą zbierać rachunki lub zapisywać takie wydatki a następnie wklepywać w komputerze. Bywa to uciążliwe i w dodatku naraża na pominięcie niektórych zakupów. Rozwiązanie, które wprowadzi wkrótce Millennium, nieco ułatwi życie najbardziej skrupulatnym klientom banku, bo gotówkowe płatności będą mogli od razu po ich wykonaniu wpisać do odpowiedniej kategorii w aplikacji dostępnej w smartfonie.
Pojawia się jednak pytanie, czy narzędzia z kategorii PFM (personal finance management) są Polakom w ogóle potrzebne i czy nie pełnią przypadkiem roli kwiatka do kożucha. Ich zwolennicy twierdzą, że nie i przywołują przykład Stanów Zjednoczonych, gdzie zrobiły ogromną karierę. Tam największą popularnością cieszą się aplikacje dostarczane przez niezależne serwisy, umożliwiające podpięcie do PFM kilku rachunków z różnych banków. Amerykanie są nawet w stanie płacić za dostęp do takich narzędzi kilka czy kilkanaście dolarów miesięcznie. Ale nie bez powodu.
Amerykańskim bankom nie jest na rękę podpowiadanie swoim klientom, ile i na co wydali. Większość amerykańskich instytucji nie rozlicza transakcji on line. Klienci nie wiedzą ile aktualnie mają na rachunku i często wydają więcej niż mogą. Banki zaś zarabiają masę kasy na przeterminowanym długu. Stąd popularność narzędzi PFM, które pomagają utrzymać budżet domowy w ryzach. I dlatego też rozwiązania takie oferowane są przez zewnętrzne firmy a ludzie są w stanie za nie zapłacić.
A w Polsce? Aby sprawdzić ile jest na koncie wystarczy otworzyć komputer lub zajrzeć do aplikacji w smartfonie. Wszystkie transakcje naliczane są on line. Nie trzeba więc zbierać rachunków i liczyć wydatków samodzielnie, by wiedzieć na czym się stoi. Moim zdaniem Polakom oprogramowanie PFM do szczęścia potrzebne jest jak kolarzom wrotki. No chyba, że banki dodadzą do managerów finansowych nową wartość. Na przykład pokażą, ile i na co wydają inni klienci, jak to już robi Śląski. To pozwala budować lepszy budżet i dostrzec możliwości zaoszczędzenia pieniędzy. Campos zapewnia, że w Millennium takie funkcje także się pojawią. Jeżeli tak rzeczywiście się stanie, a w ślady tych instytucji pójdą inne, dla PFM widzę pewną szansę na sukces w naszym kraju.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Euronet wypłaci pieniądze bez karty

Usługa wypłaty gotówki z bankomatu bez karty nie jest w Polsce zupełną nowością. Pieniądze mogą już tak pobierać właściciele smartfonów, którzy mają zainstalowaną aplikację Sky Cash. Wystarczy na bankomacie wybrać możliwość wypłaty bez karty a następnie wpisać numer telefonu i kod wygenerowany przez aplikację Sky Cash. Jednak wcześniej trzeba zasilić rachunek w SC odpowiednią kwotą. Gdy się o to nie zadba zawczasu, z wypłaty będą nici.
Teraz zasilanie nie będzie potrzebne. Euronet zamierza umożliwić klientom banków wypłatę pieniędzy bez karty wprost z konta osobistego. Jak powiedział mi Marek Szafirski, szef Euronetu, już jesienią usługa będzie dostępna w kilku bankach. Których to na razie tajemnica. Szafirski zadeklarował, że rozmowy na mniej lub bardziej zaawansowanym poziomie, są prowadzone z kilkunastoma instytucjami, ale szansa na to, że zakończą się sukcesem już w tym roku, są jedynie w przypadku dwóch. Rozmawiałem dziś z Julianem Krzyżanowskim, rzecznikiem Alior Banku, który potwierdził, że Alior jest zainteresowany tą usługą i prowadzi rozmowy z Euronetem a nawet rozpoczął prace informatyczne nad dostosowanie systemu transakcyjnego do tego rozwiązania. Jego zdaniem jednak w tym roku Alior nie będzie w stanie udostępnić go swoim klientom.
Usługa na pewno nie będzie bezpłatna. Prowizja ma być porównywalna z tą, jaką płaci się w części banków za wypłaty z bankomatów obcych, czyli wynieść może kilka złotych. W SC kosztuje to 4 zł. Drogo, jeżeli chcielibyśmy korzystać z tej formy wypłaty zamiast z używania plastiku. Ale jeżeli potraktować tę usługę jako wyjście awaryjne na wypadek zagubienia czy zapomnienia karty, nie jest tak źle.
Pomysł Euronetu to wstęp do rewolucji w wypłatach gotówki, z jaką możemy mieć do czynienia całkiem niedługo. Visa niedawno testowała już z jednym z hiszpańskich banków wypłatę gotówki z bankomatów przy użyciu technologii NFC. Ale to były tylko testy zainicjowane przez ten bank i w oparciu o rozwiązanie wyprodukowane przez jego informatyków. Nie ma więc raczej szans na to, że się ono upowszechni. Przeszkodą w rozwoju bankomatowego NFC jest postawa organizacji płatniczych, które mają swoje priorytety. Najpierw chcą rozwinąć transakcje bezgotówkowe w sklepach. Dopiero później przyjdzie czas na operacje gotówkowe w bankomatach, które dla banków – wydawców kart, są poważnym kosztem, w przeciwieństwie do transakcji bezgotówkowych. Nieoficjalnie udało mi się dowiedzieć, że już za kilka miesięcy MasterCard ma opublikować standardy, według których będą odbywać się wypłaty NFC jego kartami. To kolejny krok na drodze do upowszechnienia tego rozwiązania. Nie musi to więc być taka całkiem odległa przyszłość.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Trzy banki prawie gotowe na NFC

BRE, Citi Handlowy i Polbank to banki, które złożyły do Komisji Nadzoru Finansowego wnioski o zezwolenie na uruchomienie płatności w technologii NFC. Jak udało mi się nieoficjalnie dowiedzieć, na decyzję komisji będą jeszcze musiały trochę poczekać, bo urzędnicy dopatrzyli się w dokumentach formalnych błędów. Wstępnie zakładano, że już we wrześniu pierwsi klienci tych banków dostaną do ręki telefony z możliwością płacenia. Jednak przez brak zgody KNF-u sprawa przedłuży się prawdopodobnie do października lub listopada.
Po co bankom zgoda KNF-u na NFC? Jak powiedziała mi Katarzyna Mazurkiewicz z biura prasowego komisji, zgoda taka jest niezbędna, jeżeli bank chce korzystać z usług firmy zewnętrznej, zarejestrowanej poza Unią Europejską. Wszystkie trzy banki chcą zaś zastosować rozwiązanie, które przygotowały wspólnie T-Mobile i MasterCard, zarejestrowany w USA.
Fakt, że banki złożyły odpowiednie wnioski w KNF-ie niezbicie dowodzi, że udostępnienie szerokiemu gronu klientów płatności mobilnych w Polsce zbliża się wielkimi krokami. Do tej pory instytucje jedynie testowały na wybranej grupie klientów próbne rozwiązania w tym zakresie oparte z reguły na kartach pre paid, a znaleźć się w tym gronie nie było prostym zadaniem. Teraz dostęp do telefonu z funkcjonującym NFC będą mieli wszyscy klienci wymienionych trzech banków. Ale jak powiedział mi Konrad Mróz z sieci T-Mobile do końca tego roku odpowiednie wnioski o zezwolenie złożyć ma już kilkanaście instytucji. Podkreślić trzeba, że klienci pozostałych trzech sieci komórkowych w Polsce na NFC będą musieli poczekać trochę dłużej. Za możliwość korzystania z karty bankowej w telefonie trzeba będzie też dodatkowo zapłacić. Ile to na razie niewiadoma choć jak powiedział mi jeden z bankowców stawka nie będzie przekraczać kilku, kilkunastu złotych miesięcznie.
Będę trzymał rękę na pulsie i jeżeli tylko czegoś nowego uda mi się dowiedzieć, od razu napiszę więc zaglądajcie tutaj. Trochę więcej szczegółów na temat rychłego startu NFC jutro w Dzienniku Gazecie Prawnej.

piątek, 10 sierpnia 2012

NFC wymaga jeszcze poprawek

NFC, czyli technologia umożliwiająca dokonywanie płatności w sklepie smartfonem tak jak zwykłą kartą zbliżeniową, to dziś jeden z najmodniejszych skrótów w finansowym świecie. Przedstawiciele niemal wszystkich banków mówią, że rozwiązanie to już wkrótce zastąpi plastikowe karty a managerowie z kilkunastu instytucji deklarują, że właśnie to testują lub będą testować. Dla większości właścicieli kont i użytkowników kart skrót ten jednak nic nie mówi i pewnie trudno im sobie wyobrazić, że można płacić za zakupy telefonem komórkowym. Mnie udało się znaleźć w gronie kilku osób, które miały możliwość używania przez kilka dni smartfona z modułem NFC i z najnowszą aplikacją płatniczą Visy. Ludzie z tej organizacji deklarują, że to zaawansowane rozwiązanie, które od wersji komercyjnej, dostępnej dla wszystkich klientów banków, będzie różnić się niewieloma szczegółami i że jest już właściwie gotowe do wdrożenia. Jednak jak na mój gust pracy przy tym jest jeszcze trochę.
Do rąk dostałem Samsunga S III, czyli pierwszą komórkę na świecie, która produkowana jest wyłącznie w wersji z modułem NFC. Telefon nie powiem, ma duże możliwości. Jednak nie wytrzymał konfrontacji z moją córką, która w ciągu kilku godzin zabawy z tym aparatem potrafiła ściągnąć tyle aplikacji, że smartfon począł alarmować wszem i wobec, że brakuje mu wolnej pamięci. Ale i jako urządzenie mające pełnić funkcję elektronicznego portfela także ma swoje wady. Chodzi o jego rozmiar, który utrudnia sprawną komunikację między telefonem a niektórymi terminalami w sklepach. Część z tych urządzeń jest przystosowana jedynie do kart zbliżeniowych i wokół czytnika bezstykowego ma plastikową ramkę, która pozwala na zbliżenie karty, ale uniemożliwia przystawienie do czujnika większych przedmiotów. Mam zegarek, w którym zainstalowana jest karta zbliżeniowa i wielokrotnie płaciłem nim za drobne zakupy w jednym z osiedlowych sklepów na Tarchominie. Chociaż aby transakcja mogła zostać przeprowadzona za pierwszym razem, musiałem zegarek zdejmować z ręki i precyzyjnie trafiać w czujnik terminala, to nigdy nie miałem większych problemów z płatnością. Wielkim S III nie udało mi się zapłacić. Maciej Maciejewski z polskiego oddziału Visy mówił mi wcześniej, że tego rodzaju problemy mogą wystąpić. Radził, aby się nie zrażać. Udałem się więc do innego sklepu, gdzie terminal nie miał plastikowego obramowania. Tam jednak, przy próbie dokonania zapłaty za gumę do żucia i colę, na terminalu pojawiła się prośba o włożenie karty do terminala. No i znowu nici z płatności, mimo kilku prób. Spotkało mnie za to dużo wrogich spojrzeń osób, które stały za mną w kolejce i niecierpliwiły się, że transakcja się przedłuża.
Po przekazaniu Visie tej informacji poproszono mnie o zresetowanie telefonu i ponowną próbę dokonania zapłaty, ale nie przyniosło to spodziewanego rezultatu. Traf chciał, że kolejnego dnia musiałem zakupić bilet komunikacji miejskiej w jednym z automatów, przystosowanych do przyjmowania płatności zbliżeniowych. Tam transakcja przebiegła już bezproblemowo. Pedro Sousa, odpowiedzialny za rozwój płatności zbliżeniowych w Visa Europe podejrzewa, że terminal w którym próbowałem bezskutecznie płacić komórką, musi mieć stare oprogramowanie, które nie akceptuje najnowszych rozwiązań NFC, chociaż pewien nie był. Ale może mieć rację, bo następnego dnia udało mi się zapłacić komórką za kawę w jednej z restauracji. Na miejscu Visy jednak zadbałbym o to, by przed udostępnieniem technologii większej liczbie klientów, operatorzy terminali w sklepach zainstalowali w urządzeniach odpowiednie oprogramowanie. A i wyeliminowanie tych dostosowanych tylko do kart – zbliżeniówek byłoby na miejscu.
Moje doświadczenia z NFC pokazały jeszcze jedną ułomność aplikacji Visy. Oprogramowanie pozwala wprawdzie na śledzenie historii transakcji, jednak nie pokazuje aktualnego salda. To utrudnia życie, bo aby sprawdzić bieżącą wartość środków na karcie trzeba samemu policzyć wszystkie wydatki i odjąć je od kwoty, jaką zasilona została karta w smartfonie. To w zasadzie nic trudnego, jednak gdy wielokrotnie doładuje się kartę a za każdym razem zostanie na niej kilka czy kilkanaście złotych, wyliczenie aktualnego salda wymagać będzie dość skomplikowanych wyliczeń. Pedro Sousa zadeklarował, że w komercyjnej wersji aplikacji, pod którą będzie można podpiąć kartę debetową a nie jedynie przedpłaconą jaką ja miałem przyjemność testować, tej wady już nie będzie. NFC ma być bowiem funkcjonalnością bankowej aplikacji mobilnej, która umożliwia pełny dostęp do konta w smartfonie. Każda transakcja NFC będzie od razu widoczna w historii i saldzie rachunku.
Jak widać NFC w wersji Visy ma jeszcze pewne wady, które trzeba wyeliminować. A czasu jest niewiele, bo jak mówią przedstawiciele tej organizacji już jesienią pierwsze banki udostępnią je szerszemu gronu klientów. Z punktu widzenia organizacji płatniczej dobrze by było, żeby poprawki udało się wprowadzić. W przeciwnym razie pierwsi klienci zrażą się do nowej technologii a poczta pantoflowa rozniesie po kraju wieści o wielu wadach NFC. Może to spowodować narodzenie się niekorzystnych dla tej technologii mitów, których oddemonizowanie nie będzie łatwe. Jak może być to trudne pokazuje przykład obiegowej opinii na temat mniejszego bezpieczeństwa transakcji bezstykowych w porównaniu do transakcji dokonywanych katą w tradycyjny sposób. Chociaż nie ma na to żadnych dowodów, wielu Polaków wciąż boi się nosić w portfelu karty bezstykowe.
Tymczasem do udostępnienia NFC na masową skalę coraz bliżej. Wkrótce o tym napiszę.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Samochód od banku 30 proc. taniej. Możliwe?

Zalety zakupów grupowych konsumenci dostrzegli już dawno. Jak wiemy zasada tego typu transakcji jest prosta: grupa kilkunastu czy kilkudziesięciu ludzi, pragnąca nabyć ten sam produkt, organizuje się i składa jedno wspólne zamówienie, zamiast wielu pojedynczych. Dzięki temu może wynegocjować znaczący rabat, bo wiadomo że sprzedawca będzie bardziej skłonny udzielić go klientowi, który kupuje 30 czy 40 lodówek lub telewizorów, niż osobie kupującej tylko jedną sztukę.
W tego rodzaju transakcjach największym problemem jest jednak zorganizowanie grupy osób z różnych części miasta a czasem kraju, które chcą kupić tę samą rzecz. Stąd wielki sukces internetowych serwisów zakupów grupowych, ułatwiających kontakt między klientami. Niestety, jak często w życiu bywa tak i w tym wypadku teoria rozminęła się z rzeczywistością. Kupić coś taniej dzięki serwisom grupowym jest sporą sztuką. Jak czasem wygląda oferta rabatów na tego typu portalach wiem od swojej znajomej, która prowadzi restaurację na warszawskiej Pradze. Jej knajpa realizuje też dostawy do domów i firm. Serwisy zakupów grupowych są jednym z głównych kanałów sprzedaży jej restauracji, bo zamawiający domagają się rabatów.
Jak mówi moja znajoma aby sprzedać coś w ten sposób trzeba zaoferować obniżkę w wysokości kilkudziesięciu procent. Z tym że prowizja operatora serwisu wynosi tyle co rabat. Zatem aby zaoferować klientom pizzę czy pastę 40 proc. taniej, restauracja musi ją sprzedawać 80 proc. poniżej ceny z menu. Zdaniem mojej koleżanki żadna jadłodajnia nie mogłaby sobie na to pozwolić, ale żeby nie rezygnować z ważnego kanału sprzedaży, musi zacząć kombinować. No i kombinuje. Zamiast sprzedawać wprost produkty z menu, tworzy się zestawy kilku produktów, często dodając taki, który nie występuje w stałym menu. Na taki zestaw cenę ustala się dość dowolnie po to, by nawet po rabacie w wysokości kilkudziesięciu procent wyjść na swoje. Innymi słowy klientowi wydaje się, że kupuje towar taniej, choć faktycznie zniżki nie ma lub jest ona symboliczna.
Świat finansów, przynajmniej w Polsce, długo opierał się fascynacji zakupom grupowym, ale wiecznie trwać to nie mogło i wreszcie „kuponomania” dotarła i tu. Z różnym szczęściem próbowały tego Alior Bank, Bank Śląski czy Raiffeisen. Z reguły sprzedawały w ten sposób kupony, gwarantujące premię finansową w przypadku założenia konta w danej instytucji. Nowy rozdział w tej dziedzinie otworzyły wspólnie Tax Care i Idea Bank. Korzystając z dużej bazy klientów firmowych, którą już posiadają, zaoferowały możliwość zakupu grupowego samochodów. Jak mówi Adrian Jarosz, prezes Tax Care, przedsiębiorcy korzystający z usług jego firmy lub Idea Banku mogą liczyć na ceny samochodów nawet o 30 proc. niższe niż w katalogu. Usługa właśnie wystartowała. Tax Care liczy, że dzięki oferowaniu takiej możliwości zdobędzie więcej klientów. Idea Bank natomiast ma nadzieję, że firmom zdecydowanym na kupno auta w taki sposób, sprzeda kredyt na jego sfinansowanie.
Nie wiem, jak to wszystko wygląda w praktyce. Usługa dopiero co trafiła do oferty tych instytucji i pewnie jeszcze niewielu klientów z niej skorzystało. Gdyby któryś z nich przypadkiem czytał tego bloga, chętnie poznam jego opinię. Wydaje mi się, że możliwość naciągania rabatów jest tu mniejsza, niż w przypadku restauracji. W końcu liczba modeli samochodów, w przeciwieństwie do rodzajów pizzy, jest ograniczona i w każdym salonie w kraju ten sam np. Peugeot Partner z tym samym silnikiem i wyposażeniem kosztuje mniej więcej podobnie. Próba oszukania na rabatach jest więc łatwa do zdemaskowania. Wierzyć mi się jednak nie chce, że któryś z dilerów zdecyduje się sprzedać samochód o 30 proc. taniej niż w cenniku. Z tego co wiem marże dilerów sięgają najwyżej kilkunastu procent ceny auta. Stąd wniosek, że sprzedając pojazd klientowi Tax Care z rabatem 30 proc. właściciel salonu musiałby do interesu dokładać. A ja w Św. Mikołaja nie wierzę. Chociaż kto wie, w końcu do grudnia wcale nie tak daleko.

piątek, 3 sierpnia 2012

Jak dużo banki zarabiają na kartach?


Od kiedy pamiętam właściciele wielkich sieci handlowych w Polsce walczą o obniżenie prowizji interchange, jaką muszą płacić bankom od każdej przyjętej transakcji kartą. Walka nigdy nie zakończyła się jednak sukcesem, bo banki i stojące za nimi wielkie organizacje kartowe, czyli Visa i MasterCard, skutecznie się przed tym potrafiły obronić. Możliwe, że do obniżki dojdzie teraz, bo po stronie sklepów stanął Narodowy Bank Polski.
Ale to temat rzeka i nie o tym chcę dziś napisać. Chcę natomiast zwrócić uwagę na jeden z koronnych argumentów przywoływanych przez organizacje płatnicze i banki, który ma powodować iż redukcja interchange nie jest możliwa, a jeżeli już ją dopuszczają, to na pewno nie w takim stopniu, jakby życzyły sobie tego sieci handlowe. Ów argument to koszty, jakie banki niby ponoszą w związku z wydaniem i obsługą plastików. O ile jednak pamiętam, to nigdy nie pojawiło się konkretne wyliczenie, które czarno na białym pokazałoby, jakie te koszty są. Przedstawiciele banków mówią o jakichś mitycznych już analizach, które mają wskazywać na to, że obsługa kart kosztuje dużo. Postanowiłem więc do tych analiz dotrzeć.
Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. Paweł Widawski ze Związku Banków Polskich powiedział mi, że analizy są, ale kosztują bardzo dużo i stać na ich wykonanie tylko Visę i MasterCarda. Banki mają do nich dostęp, ale nie mogą nimi dysponować i ujawniać. Natomiast wspomniane organizacje nie chciały mi tych wyliczeń pokazać. Być może dlatego, że uznano, iż nie jestem godzien, bym dostąpił tej tajemnej wiedzy. Skoro jednak inni dziennikarze także nie potrafili do niej dotrzeć, bo nie przypominam sobie, by kiedykolwiek była ona opublikowana, można wyciągnąć prosty wniosek, dlaczego tak jest: albo tych analiz po prostu nie ma, w co nie chce mi się wierzyć, albo bankom i Visie z MasterCardem bardzo zależy na tym, by nie ujrzały one światła dziennego. Najwidoczniej mają coś do ukrycia. Za pewne koszty obsługi kart są na tyle niskie, że w żaden sposób nie uzasadniają tak wysokiej interchange, jaka występuje w polskich warunkach – wynosi 1,6 proc. i jest najwyższa w Europie.
Próbowałem więc na własną rękę ustalić, ile banki wydają na obsługę kart. Z pomocą przyszedł Karol Stec z Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, która zrzesza największe sieci handlowe w Polsce. W rozmowie ze mną stwierdził, że koszty te muszą być śladowe. A na dowód przypomina, że niedawno Visa poinformowała o obniżeniu interchange dla płatności publicznych takich jak podatki czy opłaty lokalne, do 20 groszy od transakcji. Jeżeli mimo tak niskiej opłaty nadal ich obsługa jest zyskowna, bo ciężko przecież sądzić, że banki i Visa zechcą do nich dokładać, to koszty takich transakcji muszą być jeszcze niższe.
Może jednak Karol Stec nie docenia bankowców, a oni rzeczywiście postanowili wznieść się na wyżyny wspaniałomyślności i wspomóc nasze polskie państwo, które na nadmiar funduszy nigdy nie narzeka. Wtedy Janusz Diemko, prezes firmy First Data Polska, która jest operatorem terminali płatniczych Polcard, poradził mi, by przeanalizować rynek brytyjski. Przykład o tyle ważny, że choć średni interchange wynosi tam ponad 0,3 proc., to dla przyszłościowych transakcji zbliżeniowych jest symboliczny, poniżej jednego pensa. Mimo tego brytyjskie banki nie narzekają na taki stan rzeczy. A koszty działalności w tamtejszej bankowości są o wiele wyższe niż w Polsce, bo i bankierzy więcej tam zarabiają, a i systemy informatyczne działające u nas są o wiele nowocześniejsze i tańsze w utrzymaniu.
Jaki z tego wniosek? Koszty obsługi transakcji kartowych są w Polsce minimalne. Dlatego banki nie chcą ich ujawnić bo straciłyby koronny argument, którym bronią się przed zdecydowaną obniżką prowizji interchange. I nie jest wytłumaczeniem, że dodatkowo muszą ponosić koszty rozwoju rynku kartowego, bo do tego dokładają się przede wszystkim agenci rozliczeniowi, tacy jak First Data czy eService. Pomijam także wydatki związane z produkcją samego plastiku. Banki pobierają dodatkowe prowizje za wydanie i używanie kart, które z powodzeniem ten koszt pokrywają. Oczywiście zerowa interchange byłaby przesadą, bo każdy biznes jest po to, by zarabiać pieniądze. Ale tak wysokie opłaty, jakie muszą ponosić sklepy w Polsce za przywilej przyjmowania płatności kartami, są, delikatnie mówiąc, nieuzasadnione.