czwartek, 31 stycznia 2013

Masz kłopot z bankiem? Ustawa ci pomoże...

Ilu z Was było kiedykolwiek niezadowolonych z usług bankowych? No wiem, że pytanie jest trochę bez sensu. Tak samo jak o to, czy kiedykolwiek użarł Was komar. Jasne, że tak. Ale podobnie jak z bliskiego kontaktu z moskitem większość osób nie robi afery, również i niezadowoleni z usług bankowych zwykle nie ciągną tematu. Bo albo bank oszukał na kilkanaście groszy i nie ma o co walczyć, albo przewina instytucji jest trudna do udowodnienia. Są jednak tacy, którzy nieuczciwością banku poczuli się dotknięci do żywego i tak łatwo swych krzywd nie darują. Składają reklamacje, piszą skargi do arbitra bankowego i mediów, idą do sądu.

Od pewnego czasu mam wrażenie, że ich liczba rośnie w szybkim tempie. Świadczyć o tym może choćby zawartość mojej skrzynki mejlowej, w której niemal codziennie ląduje list z prośbą o interwencję. Najczęściej piszą ludzie, którzy dali się wmanewrować w różnego rodzaju ubezpieczenia na życie, mające zastępować zwykłe lokaty. Umowy, zawierane na kilkanaście lat uniemożliwiają zerwanie polisy wcześniej, pod groźbą utraty większości zainwestowanych kwot. Początkowo wydawało mi się, że duża liczba tego rodzaju mejli to pokłosie jednego wpisu a propos Getin Noble Banku, który kiedyś popełniłem:


Ale że to nie są tylko moje subiektywne odczucia przekonałem się kilka dni temu, kiedy poznałem najnowsze statystyki arbitra bankowego. Wynika z nich jasno, że skarg na banki jest więcej a klienci coraz częściej piszą w sprawie różnego rodzaju produktów oszczędnościowych, szczególnie ubezpieczeniowych. O ile jeszcze kilka lat temu najwyżej 10 proc. składanych skarg dotyczyła tego segmentu rynku, teraz jest to ponad 25 proc. Niestety, większość wniosków jest rozpatrywana na niekorzyść klientów, bo popełniają oni podstawowy błąd: zarzucają bankom niewywiązywanie się z podpisanych umów. A to jest trudne do udowodnienia, bo podsuwane konsumentom do podpisu formularze zawierają mnóstwo kruczków i haczyków, które pozwalają bankom wyplątać się właściwie z każdej opresji.

Klienci nie stoją jednak na straconej pozycji. Tyle, że zamiast obwiniać banki o naruszanie warunków umowy powinni powoływać się na ustawę o nieuczciwych praktykach rynkowych. Ustawa ta zobowiązuje każdego usługodawcę, by należycie informował klientów o konsekwencjach podpisywanych z nim umów. Jeżeli klient uważa, że jego bank tej formalności nie dopełnił, może go zaskarżyć do arbitra bankowego albo podać do sądu. I wtedy to na instytucji finansowej będzie spoczywał obowiązek udowodnienia, że nie jest winna. Uwierzcie, że to znacznie zwiększa szansę na wygranie sporu lub zawarcie korzystnej ugody. Pod warunkiem rzecz jasna, że bank rzeczywiście ma coś na sumieniu.

środa, 30 stycznia 2013

Darmowe konta pozostaną

Pamiętacie koronny argument przeciwników obniżki prowizji od transakcji kartami? Banki będą rekompensować sobie utratę przychodów z tego tytułu podnosząc inne opłaty. W rezultacie z rynku znikną darmowe konta i debetówki a programy promujące transakcyjność – zostaną ograniczone. Idąc dalej tym tropem – klientom przestanie opłacać się używać kart, a udział gotówki w obrocie handlowym zacznie znowu rosnąć.

Taką czarną wizję nakreślał m.in. MasterCard, który na obniżce prowizji kartowych straci najwięcej. Ale póki co żadne z tych proroctw się nie ziściło, mimo że od 1 stycznia niesławna interchange już spadła. Oczywiście kilka banków zdecydowało się zmienić swoje taryfy, zrobił tak m.in. Polbank czy Citi Handlowy. Zastanawiam się jednak, na ile było to spowodowane redukcją interchange a na ile zmianą strategii banków. Oferta Polbanku znacznie odbiegała od Raiffeisena, z którym się połączył. Od dawna było jasne, że po fuzji obu tych instytucji, ich cenniki zostaną ujednolicone w górę, do poziomów obowiązujących u Austriaków. Z kolei w przypadku Handlowego na rynku wciąż słychać pogłoski, że Citi zamierza go sprzedać więc wcześniej za wszelką cenę chce poprawić rentowność polskiego oddziału. Pewnie podobne uzasadnienie można by znaleźć dla podwyżek np. w Getinie czy BZ WBK.

Jednocześnie kilka banków podjęło działania dokładnie w drugą stronę. Latem ubiegłego roku zadebiutował Alior Sync, z całkowicie darmowym kontem oraz zwrotem aż 5 proc. wydatków w internecie. Wtedy było już wiadomo, że od stycznia interchange spadnie. Obecnie jesteśmy miesiąc po pierwszej redukcji tej prowizji a na rynku pojawiła się nowa oferta mBanku, który zaproponował dwa złote zwrotu za każdą transakcję kartą wydaną do eKonta. Podobnych przykładów można by znaleźć więcej. Nieuzasadniony jest więc defetyzm podnoszony przez tych, którym redukcja prowizji jest najbardziej nie na rękę. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że mimo zmniejszających się wpływów z interchange zawsze pozostaną banki, które zechcą zaoferować konto za zero, by uczynić z tego źródło swojej przewagi konkurencyjnej. Era bezpłatnych rachunków nie prędko się skończy.

wtorek, 22 stycznia 2013

ZBP chce zmonopolizować zastrzeganie kart

Czy znacie numer telefonu, pod którym możecie zastrzec swoją kartę płatniczą? Założę się o koronę brytyjskiej królowej, że nie. Zresztą, ja też nie i nic dziwnego, bo banki nie przykładają specjalnej wagi do tego, by swoich klientów w tym zakresie uświadamiać. Numer ten znajduje się na rewersie każdej karty, ale dostrzegam pewne komplikacje w dotarciu do niego w sytuacji, gdy plastik zostanie zgubiony lub skradziony. W większości przypadków sprawę może rozwiązać telefon na infolinię banku. Tylko, kto go pamięta?

Dla wszystkich, którzy na moje pytanie postawione na wstępie, nie potrafili odpowiedzieć, mam dobrą informację. Wkrótce będzie jeden numer telefonu, pod którym będzie można zastrzegać karty wszystkich banków w Polsce. Numer ma być łatwy do zapamiętania, bo ma liczyć tylko pięć cyfr. W dodatku będzie darmowy, bo na jego funkcjonowanie będą zrzucać się banki. Za kilka tygodni chce go uruchomić Związek Banków Polskich. Na razie ZBP nie chce go ujawnić argumentując, że skoro jeszcze nie działa nie ma co go promować, by ludzie bez sensu na niego nie dzwonili.

Pomysł według mnie jest super, choć od razu widzę zagrożenie. Cały system ma działać na zasadzie przekierowania połączenia dzwoniącej osoby do centrum zastrzegania kart banku, wydawcy karty płatniczej danego klienta. Jeżeli nie będzie to funkcjonowało sprawnie, bo np. czas oczekiwania na połączenie będzie się niemiłosiernie wydłużał, szybko się to rozniesie po rynku. Ludzie wbiją sobie do głów, że system jest do bani i nie będą z niego korzystać, nawet jeżeli numer telefonu znajdzie poczesne miejsce w ich pamięci. Ponadto idea jednego numeru zastrzegania kart dla wszystkich banków nie jest nowa. Już dwa takie, prowadzone przez prywatne firmy (Pogotowie Kartowe i Telebiedronka), działają, ale czy ktoś z was je zna? Pewnie, że nie, bo nie pamiętam skrawka akcji promocyjnej, która miałaby to zmienić. Bez inwestycji w reklamę podobny los czeka także inicjatywę ZBP. Pytanie, kto za taką akcję zapłaci, bo nie wydaje mi się, żeby mój bank zechciał się na to zrzucić. Obym się mylił.
Trochę więcej na temat inicjatywy ZBP w jutrzejszym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej.

niedziela, 20 stycznia 2013

Po co komu ten widget?

Kilka dni temu mBank poprawił swoją aplikację mobilną na smartfony, wyposażając ją przy okazji w kilka nowych elementów. Jednym z nich jest tzw. widget, z informacją o stanie rachunku. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, postanowiłem sprawdzić jak działa.

Najpierw, dla tych mniej zorientowanych, kilka słów o tym, co to w ogóle jest widget. To taki graficzny element, umieszczany na pulpicie telefonu z systemem Android, podobny do ikony aplikacji. Widgety mogą spełniać bardzo różne role. Ten, oferowany przez mBank, pokazuje stan konta bez konieczności uruchamiania aplikacji bankowej i logowania się do systemu transakcyjnego. Do wyboru są dwie metody wizualizacji salda: albo jest to wprost stan konta przedstawiony w postaci liczbowej, albo wskaźnik graficzny, przypominający kontrolkę paliwa w baku samochodu.

Zaletą widgeta liczbowego jest oczywiście precyzyjna informacja o aktualnych zasobach rachunku. Naraża jednak właściciela telefonu, że przypadkowe i wścibskie osoby w łatwy sposób poznają stan konta – wystarczy na chwilę zostawić smartfona na biurku w pracy. Stąd wydaje mi się, że o wiele lepszym rozwiązaniem jest wskaźnik graficzny. Każdy sam ustala wartość środków na rachunku, dla której widget pokazywać będzie „pełny zbiornik”. W rezultacie rzut oka na ekran telefonu od razu pozwala się zorientować, ile jest wolnych środków na koncie a osoby postronne nie są w stanie zorientować się co do wysokości salda. Rozwiązanie mBanku pozwala na ustalenie częstotliwości aktualizacji widgeta oraz jest wyposażone w opcję informowania o każdorazowej zmianie środków. Gdy dochodzi do takiej sytuacji w pasku informacji pojawia się specjalna ikonka. Niby ten sam efekt można uzyskać uruchamiając na rachunku opcję informowania SMS-em o zmianie salda, ale za to się płaci. W przypadku mBanku 20 groszy za każde powiadomienie.

Po kilku dniach używania nowego widgeta trudno mi nie docenić jego zalet. Nikogo chyba nie muszę przekonywać, jak w dobie wszędobylskich cyberprzestępców, ważna jest kontrola stanu konta. Dotychczas, by to zrobić, trzeba było się logować a to zajmowało trochę czasu. Teraz nie jest to już konieczne, dostęp do informacji jest natychmiastowy.

Ale żeby nie było tak różowo. Ktoś, kto nigdy wcześniej nie instalował na smartfonie widgeta, nie poradzi sobie z wgraniem nowinki mBanku tak łatwo. Na stronie internetowej instytucji próżno szukać precyzyjnych wskazówek jak to zrobić. Dopiero w biurze prasowym mBanku uzyskałem wytyczne, dzięki którym widget znalazł się tam gdzie jego miejsce. Wszystkich czytelników, którzy mogą mieć podobne problemy jak ja informuję więc, że po zaktualizowaniu aplikacji, należy w pustym miejscu na pulpicie smartfona nacisnąć palcem do momentu, aż pojawią się możliwe opcje dalszego postępowania. Wówczas należy wybrać widgety i wśród wszystkich dostępnych wybrać „mBank-owy”. Narzędzie instalacyjne wymagać będzie zalogowania do aplikacji banku i wybrania parametrów, spośród możliwych kilku wariantów. To wszystko powinno być w łatwo dostępnej instrukcji, której brakuje.

Wydaje mi się, że wkrótce inne banki, oferujące aplikacje mobilne, skopiują rozwiązanie dostępne w mBanku. Dla porządku muszę jednak dodać, że instytucja ta nie jest tu pionierem. Od kilku miesięcy podobny gadżet mają do dyspozycji klienci Banku Śląskiego.

czwartek, 17 stycznia 2013

Poczta jaka jest, każdy widzi...

Uważni czytelnicy mojego bloga domyślają się pewnie, że nie przepadam za korzystaniem z usług Poczty Polskiej. Czasem jednak jest to nieuniknione. Oczywiście nie dlatego, że z bliżej nieokreślonego powodu przyjdzie mi do głowy płacić tam rachunki. Chodzi o sytuację, kiedy zmuszony jestem wysłać list polecony i z racji różnych okoliczności przyrody, nie uda mi się oddelegować do wykonania tej czynności mojej żony. Ona ma więcej cierpliwości w kontaktach z Pocztą, ale nie zawsze może mnie wyręczyć.

I właśnie znowu mnie to spotkało. Przy okazji byłem świadkiem zdarzenia, które muszę Wam opisać. No więc nie dalej jak wczoraj znalazłem się w jednym z urzędów pocztowych na warszawskim Tarchominie. Z tego powodu już parę godzin wcześniej zapadłem na gorączkę krwotoczną, która trzymała mnie jeszcze jakiś czas po tym, jak z Poczty wyszedłem. Jednak sytuacja, której byłem świadkiem, utwierdziła mnie w przekonaniu, że kontaktów z tą firmą lepiej unikać. I wcale nie chodzi mi na przykład o kilometrową kolejkę do jednego spośród pięciu okienek, które akurat jest czynne, czy o obsługującego mnie pracownika, wyglądającego i zachowującego się jak na robotach przymusowych w Gułagu.

Otóż przed drzwiami wejściowymi do placówki pocztowej kłębiła się grupka przedszkolaków. Domyśliłem się, że dzieci, wraz ze swoimi opiekunkami, właśnie przyjechały, by ją zwiedzić. To pewnie jedna z tych edukacyjnych wycieczek, które każdy z nas miał przyjemność w dzieciństwie odbywać.

Nie pomyliłem się, bo opiekunka grupy weszła do środka przede mną i poprosiła o spotkanie z naczelniczką. Deklarowała, że wraz z dzieciakami przyjechała na umówioną godzinę, by pokazać przedszkolakom, co takiego Poczta, po co jest i jak działa. Wyobraźcie sobie, jakież było jej zdziwienie, gdy po chwili pracownica Poczty wróciła z zaplecza informując, iż wycieczka nie może wejść do środka. Akurat przyjechała kontrola z centrali firmy i nie ma kto się dziećmi zająć. Na nic zdały się tłumaczenia, że wizyta jest umówiona od dawna, że dzieciaki na ten dzień szykowały się od tygodni a ich rodzice zapłacili za bilety komunikacji miejskiej. Pracownica była bezduszna informując tylko, by przedszkole dowiadywało się telefonicznie w kolejnych dniach o inny, możliwy termin zwiedzania.

Takie jedno wydarzenie pozwala sobie wyrobić opinię o całej instytucji, na zasadzie rozumowania indukcyjnego, czyli od szczegółu do ogółu: jeżeli w jednym oddziale na Tarchominie pracownicy firmy nie potrafią sobie poradzić z tak błahym problemem, jak przyjęcie dwóch gości jednocześnie, to czy cała firma poradzi sobie z konkurencją na rynku w dłuższym terminie? Zastanawiam się także, jak w przyszłości tym dzieciom będzie kojarzyła się Poczta Polska, o ile jeszcze będzie w ogóle istnieć? I czy jej prezes Jerzy Jóźkowiak, który stara się jak może, by odświeżyć wizerunek kierowanej przez siebie instytucji, wie, co dzieje się na tzw. dole jego firmy?

W tym kontekście Bank Pocztowy, o którego toczy się batalia między Pocztą Polską a PKO BP, raczej nie powinien pozostawać pod kuratelą tej pierwszej, jak chciałby tego jego obecny zarząd. Bo prędzej czy później zatonie pod ciężarem jej urzędniczego betonu i „peerelowskich” przyzwyczajeń. To prawda, że PKO BP również nie należy do instytucji, mających opinię najbardziej nowoczesnych na świecie. Wydaje mi się jednak, że kultura korporacyjna tego banku znajduje się na nieco wyższym poziomie, niż zasady obowiązujące na Poczcie.

niedziela, 13 stycznia 2013

Zbliżeniówki - zagrożenie trybu offline

Domyślam się, że większość z Was ma w swoich portfelach karty zbliżeniowe i zdążyła już zaznajomić się z zaletami technologii bezstykowej. Nie będę więc wyważał otwartych drzwi i pisał o jej atutach ale zwrócę uwagę na zagrożenia, jakie ze sobą niesie. I wcale nie mam na myśli niebezpieczeństw, jakie pojawić się mogą, gdy karta trafi w brudne ręce typów spod ciemnej gwiazdy. Chodzi o problemy, na które użytkownik nie ma najmniejszego wpływu. Wynikają one bowiem z trybu offline, stosowanego przy autoryzacji większości transakcji kartami zbliżeniowymi.

Jakiś czas temu napisał do mnie jeden z czytelników, który dostrzegł na swoim koncie niewielkie obciążenia, w wysokości dosłownie kilku groszy, tytułem odsetek od salda debetowego. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że czytelnik ów od długów bardziej boi się tylko żywności GMO i nigdy nie ubiegał się o debet. W związku z tym był przekonany, że żadnego salda debetowego zrobić nie może, bo nawet gdyby chciał, to system informatyczny w banku nie pozwoli wydać pieniędzy więcej, niż aktualnie znajduje się na rachunku.

Okazało się jednak, że nie jest tak, jak mu się wydawało a wszystko przez płatności wykonywane kartą zbliżeniową. Otóż, jak wiadomo, największym walorem technologii bezstykowej jest krótki czas transakcji. To z kolei możliwe jest dzięki temu, że terminal nie łączy się z serwerem w centrum rozliczeniowym, w celu sprawdzenia czy na koncie są dostępne środki. Blokada wydanej kartą kwoty nastąpi zazwyczaj dopiero na koniec dnia. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest jednak możliwość niezamierzonego wydania większej sumy, niż posiada się na rachunku. Okaże się to dopiero, gdy system banku zablokuje środki na poczet wcześniejszych transakcji, wykonanych w trybie offline.

Klienci muszą więc przyzwyczaić się do odsetek od przypadkowego debetu. Ale banki mają zdecydowanie większy kłopot na głowie. Właściwości trybu offline dostrzegli już przestępcy. Zakładają rachunki na podstawione osoby, wpłacają niewielkie kwoty, a następnie wykonują wiele transakcji bezgotówkowych na drobne sumy. Terminale w sklepach nie łączą się z centrum rozliczeniowym, w związku z tym przestępcy mogą wydać wiele więcej pieniędzy, niż wpłacili na swoje rachunki. Ciekawostką jest to, że nigdzie na świecie, prócz naszego kraju, podobnych przedsięwzięć nie zauważono. Po raz kolejny wyszło więc na to, że Polak potrafi więcej niż ustawa przewiduje. Z nieoficjalnych informacji wynika, że ze stratami z takiego procederu zmaga się większość polskich banków a skala zjawiska jest niepokojąca. Ponoć stało się ono jedną z przyczyn, dla której pod koniec ubiegłego roku Visa zmieniła standard transakcji zbliżeniowych. Wprowadzono możliwość wybiórczego sprawdzania salda przy mikropłatnościach, czego wcześniej terminale nie mogły robić i co odróżniało plastiki Visy od MasterCarda.

Kłopoty banków nie pozostaną prawdopodobnie bez wpływu na klientów. Nasilanie się przestępczej działalności może bowiem doprowadzić do całkowitej rezygnacji z transakcji offline. A wówczas przyjdzie nam pożegnać się z szybką zapłatą za napój czy gazetę w kiosku albo wymianę fleka w butach u szewca.

wtorek, 8 stycznia 2013

Płatności mobilne w Biedronce? Zapomnijcie!

Przed weekendem Wirtualna Polska podała newsa, że sieć dyskontów Biedronka lada moment wprowadzi możliwość płacenia w swoich sklepach za pomocą aplikacji mobilnej, zainstalowanej na komórce. Wiadomość lotem błyskawicy obiegła większość serwisów internetowych a i w poniedziałkowych gazetach znalazła swoje miejsce.

Niestety, w piątek popołudniu byłem dość zajęty i nie miałem czasu tej sensacyjnej informacji sprawdzić. Od razu wydała mi się jednak mało prawdopodobna, i to z kilku względów. Choćby dlatego, że sieci handlowej powinno zależeć na szybkości obsługi klientów, by przed kasami nie tworzyły się kolejki. Umówmy się, ale płatność przy wykorzystaniu jakiegokolwiek znanego mi rozwiązania aplikacyjnego, w porównaniu z płatnością gotówką czy nawet kartą, trwa tyle co Gorzkie żale w kościele. Po drugie, zgodnie z informacjami WP, Biedronka nie chciałaby za obsługę płatności mobilnych płacić. Już widzę, jak ktoś obsługuje jej system za friko.

Wreszcie kwestia smartfonów i umiejętności ich obsługi. Osobiście nie robię zakupów w Biedronce. Nie dlatego, że nie lubię, tylko po prostu nie jest mi po drodze. Ale mój bliski znajomy odwiedza sklep tej sieci bardzo często. Chwali sobie niskie ceny i produkty, których nie znajdzie gdzie indziej. Nigdy w życiu nie wysłał SMS-a, bo uważa, że łatwiej jest zadzwonić. Nie korzysta z internetu, bo jest zdania, że to strata czasu. Zresztą, tam gdzie mieszka, o dostęp do internetu nie jest łatwo a on do Biedronki dojeżdża 20 kilometrów. Trudno mi sobie wyobrazić, że zainstaluje na swoim telefonie (o ile jego aparat na to pozwoli) aplikację mobilną i zapłaci za jej pomocą w Biedronce. Prędzej moja żona polubi oglądanie meczów Ligi Mistrzów. Teoretycznie jest to możliwe, ale w praktyce – nierealne.

W poniedziałek postanowiłem piątkową sensację sprawdzić. U źródła. Członek kierownictwa Biedronki powiedział mi, że jego sieć od dawna poszukuje możliwości wprowadzenia płatności bezgotówkowych. Karty płatnicze są za drogie, więc aplikacje mobilne mogą być dla nich jakąś alternatywą, jednak żadnego konkretnego projektu aktualnie na stole nie ma. Przy okazji wydaje mi się, że przedstawiciel tej sieci handlowej zaklina rzeczywistość twierdząc, że płatność przy wykorzystaniu aplikacji mobilnej może być równie szybka, jak gotówką.

Uderzyłem też do PKO BP, bo w informacjach o aplikacji dla Biedronki bank ten wymieniany był jako ten, który mógłby brać udział we wdrożeniu odpowiedniego rozwiązania w tej sieci handlowej. Okazało się, że PKO jest zainteresowane współpracą, ale dopiero gdy Biedronka zainstaluje terminale do akceptacji płatności kartą. Przypomnę, że obecnie bank ten pracuje nad aplikacją płatniczą. Ta będzie jednak działać w oparciu o terminale, należące do eService, czyli agenta rozliczeniowego, którego PKO BP jest właścicielem.

Reasumując, nie chciałbym deprecjonować newsa Wirtualnej Polski. Upieram się jednak, że prędzej koszty obsługi kart płatniczych spadną na tyle, że Biedronka udostępni możliwość płacenia kartą w swoich sklepach, niż wprowadzi jakiekolwiek płatności mobilne. A piątkowa informacja wygląda mi na kolejny argument w walce o obniżenie prowizji od płatności kartami, niż zapowiedź faktycznych zamiarów sieci handlowej.

niedziela, 6 stycznia 2013

Pocztowy nęci progresjami

Oprocentowanie depozytów spada i w najbliższym czasie raczej ciężko się spodziewać, by ta tendencja uległa odwróceniu. Oszczędzający powinni więc się przyzwyczaić, że banki będą im skąpić odsetek, jak władze PRL-u kartek na żywność. W tej sytuacji warto zwrócić uwagę na nowe lokaty Banku Pocztowego. O instytucji tej ostatnio jest głośno, bo broni się przed wrogim przejęciem ze strony detalicznego giganta – PKO BP. Nie chcę w tym miejscu oceniać, czy Pocztowemu ta obrona się opłaca czy nie. W każdym razie jego nowe depozyty to najprawdopodobniej jeden z efektów odrzucenia zalotów PKO.

Zarząd Pocztowego ma ambitne plany na ten rok w kwestii sprzedaży kredytów gotówkowych. Ale potrzebuje na to pieniędzy. Dopływ środków mógłby zapewnić inwestor strategiczny. Jednak w sytuacji obecnej, gdy główny akcjonariusz banku – Poczta Polska, sama cierpi na brak kapitału, a propozycja przejęcia przez PKO została odrzucona, Pocztowy jest skazany na powolny rozwój organiczny. Wzrost akcji kredytowej uzależniony jest wprost od wzrostu depozytów. Dla klientów te powody mają drugorzędne znaczenie, o ile w ogóle mają jakiekolwiek. Przyjrzyjmy się więc nowym lokatom.

„Pocztowcy” zaproponowali lokaty progresywne. Według mnie to trochę ryzykowne zagranie z ich strony, bo nie cieszą się one u nas najlepszą opinią. W przeszłości wiele banków miało je w swojej ofercie. Reklamowano je sugerując, że wysokie oprocentowanie z ostatniego okresu oszczędzania jest oprocentowaniem realnym. Wielu mniej świadomych klientów dało się złapać na ten haczyk złorzecząc później na banki. Z tego względu opinia na temat lokat progresywnych przypomina mi trochę renomę samochodów bmw wśród kierowców. Każdy zgodzi się, że to wysokiej jakości auta, jednak gdyby przyszło mu kupować i tak większość wybrałaby mercedesa lub audi. Złej sławy marce BMW przysporzyli po prostu wątpliwej reputacji właściciele tych aut, na wołomińskich lub pruszkowskich numerach.

Zanim więc ktoś podejmie decyzje o założeniu lokaty progresywnej musi zrozumieć zasadę naliczania odsetek, obowiązującą przy tego typu depozytach. Gdybyśmy na przykład założyli dwumiesięczną lokatę progresywną, z oprocentowaniem od 4 w pierwszym miesiącu do 8 proc. w drugim miesiącu, oznaczałoby to, że w pierwszym okresie od całości środków bank naliczyłby odsetki w wysokości 4 proc. a w drugim - 8 proc. Tym samym średnie oprocentowanie lokaty wyniosłoby 6 proc. Lokaty progresywnej nie należy mylić z dynamiczną. Gdybyśmy znaleźli taki depozyt oprocentowany jak wyżej, czyli od 4 do 8 proc., oznaczałoby to, że w przypadku zerwania lokaty po pierwszym miesiącu, bank naliczyłby odsetki w wysokości 4 proc. Jeżeli jednak kontynuowalibyśmy oszczędzanie i utrzymali lokatę przez dwa miesiące, bank wyliczyłby odsetki w wysokości 8 proc. za oba miesiące oszczędzania. Zarówno lokaty progresywne jak i dynamiczne charakteryzują się większą płynnością środków od tradycyjnych depozytów, bo po zakończeniu każdego okresu oszczędzania można wypłacić środki bez utraty naliczonych dotąd odsetek.

Wracając do nowej oferty Pocztowego. Bank proponuje dwa produkty, różniące się okresem zapadalności. Lokata pięciomiesięczna oferuje oprocentowanie rosnące o 0,5 proc. co 30 dni, od 4 proc. w pierwszym do 6,5 proc. w ostatnim miesiącu oszczędzania. Z kolei lokata dwuletnia oferuje odsetki od 4 do 7 proc. Rosną one co kwartał o 0,2 proc. w pierwszym roku oszczędzania, przez kolejne trzy kwartały o 0,5 proc. oraz w ostatnim kwartale o 1 proc. Średnie oprocentowanie obu lokat wynosi ok. 5,1 proc. A to sporo więcej, niż oprocentowanie standardowych lokat na rynku. Obecnie dwulatki dają przeciętnie mniej niż 4,5 proc. Natomiast depozyty półroczne, czyli porównywalne okresem zapadalności z 5-miesięczną progresją Pocztowego, zapewniają średnio niecałe 4,7 proc.

Osobiście zwróciłbym szczególnie uwagę na lokatę dwuletnią. Za kilka miesięcy, gdy stopy procentowe jeszcze spadną, proponowane przez Pocztowy średnie oprocentowanie przekraczające 5 proc. będzie praktycznie nieosiągalne. Ciekawe tylko, jak długo obie lokaty będą w ofercie banku. Pocztowy już raz namieszał w głowach oszczędzającym, proponując latem ubiegłego roku dwuletnią lokatę rentierską z oprocentowaniem na poziomie 7 proc. Po kilku tygodniach produkt, który nie miał sobie równych na rynku, został wycofany z oferty.

czwartek, 3 stycznia 2013

Klienci nie zyskają na fuzji Raiffeisena i Polbanku

W Sylwestra formalnie zakończyła się fuzja prawna obu banków. Ale właściciele kont w tych instytucjach czy spłacający w nich kredyty nie specjalnie mają się z czego cieszyć. Jedyna chyba wymierna korzyść dla klientów austriackiego banku to dostęp do 300 oddziałów Polbanku. W dobie transakcji internetowych i mobilnych to zaleta warta tyle, co darmowe czeki w epoce kart płatniczych. Trudno w to uwierzyć, ale klienci dawnego Raiffeisena nie dostaną nawet preferencyjnych warunków na korzystanie z sieci bankomatów Polbanku. Z kolei klienci tej instytucji na całej operacji więcej stracą niż zyskają.

Obecna sytuacja „polbankowców” przypomina mi nieco położenie ucznia, który za złe zachowanie został relegowany do innej szkoły: czuje, że został ukarany za niewinność, nie dostrzega żadnych korzyści z przeniesienia, a aklimatyzacja w nowym miejscu wymaga od niego nie lada wysiłku i poniesienia dodatkowych kosztów. Klienci Polbanku wybrali go dla zalet, które niewątpliwie miał. Oferował np. tanie konta, niezłe produkty oszczędnościowe, o kredytach na nieruchomości nie wspominając. Nie mówię, że Raiffeisen ma w każdej z tych grup ofertę gorszą niż Polbank. Jednak ciężko nie zauważyć, że austriacka instytucja do tej pory szukała klientów w zupełnie innym segmencie rynku niż Polbank. Nie znam statystyk, ale daję sobie rękę uciąć, że średnie zarobki klientów Raiffeisena są w przybliżeniu bimbalion razy wyższe, niż dochody klientów Polbanku. Usługi Austriaków są po prostu droższe, niż usługi Polbanku. I to właśnie dlatego Raiffeisen przez ponad 20 lat działalności w naszym kraju zdołał zdobyć jedynie 100 tys. klientów, a Polbank działający tu od lat sześciu, ma ich ponad pół miliona.

Nie chciałbym być złym prorokiem, ale wydaje mi się, że w najbliższym czasie klienci dawnego Polbanku będą musieli przygotować się na podwyżki wielu opłat i prowizji oraz zaakceptować pogorszenie oferty oszczędnościowej. Zresztą, to już się dzieje, bo kilka tygodni temu ogłoszono pierwszą dużą zmianę stawek prowizji w Polbanku. Jej zadaniem jest dostosowanie oferty tego banku do cen Raiffeisena. Jak można się domyślić, dla klientów Polbanku zmiany są niekorzystne. Ciekawe, jak wielu z nich w tej sytuacji łamie sobie głowę nad odejściem do konkurencji.

Zastanawiam się, czy na dłuższą metę ta cała fuzja z Polbankiem nie odbije się czkawką i samemu Raiffeisenowi. Obie instytucje są jakby z innej bajki. To tak jakby Mercedes kupił Moskwicza. Oba banki niby uzupełniają się wzajemnie na niektórych polach, bo Austriacy są mocni w obsłudze dużych firm, w których Polbank nie ma doświadczenia. Z kolei Raiffeisen na rynku klientów indywidualnych ma słabą pozycję a Polbank odniósł tu sukces. Na tej samej zasadzie można by jednak oczekiwać, że McDonald's zacznie przejmować „GS-owskie” knajpy, bo ma słabą pozycję na wsiach. Pewnie wiele w tej kwestii wyjaśni się już w tym roku.