poniedziałek, 30 września 2013

NBP znów straszy banki ustawą

Podczas dzisiejszego posiedzenia Rady ds. Systemu Płatniczego, działającej przy Narodowym Banku Polskim, przyjęto rekomendacje dla banków wydawców kart zbliżeniowych. Zaleca się w nich przede wszystkim wprowadzenie możliwości w miarę dowolnego włączania i wyłączania funkcji bezstykowej przez użytkowników karty. W sytuacji gdyby bank nie był w stanie zapewnić tego ze względów technicznych, ma dać klientom wybór, czy chcą używać karty zbliżeniowej czy tradycyjnej. Natomiast jeżeli nie spełni ani jednego ani drugiego warunku, będzie musiał pogodzić się z konsekwencjami finansowymi. A konkretnie będzie musiał wziąć na siebie wszystkie koszty nieautoryzowanych transakcji kartami zbliżeniowymi. Obecnie klient partycypuje w nich do równowartości 150 euro. Banki, które zdecydują się na wdrożenie rekomendacji, będą mogły utrzymać udział klienta, ale do wysokości maksymalnie 50 euro.

Rada przygotowała na banki jeszcze jednego straszaka: jeżeli nie wezmą sobie do serca jej rad, postara się o zmianę prawa w ten sposób, by musiały wprowadzić zmiany czy tego chcą czy nie. Zakładam jednak, że to nie będzie potrzebne, choć, jak pokazuje przykład redukcji prowizji od transakcji kartami, tzw. interchange, autorytet NBP nie jest wśród bankowców tak duży, jakby się mogło wydawać. W tym wypadku nie sądzę jednak, by instytucje szły na udry z bankiem centralnym. Biorąc pod uwagę możliwości techniczne i niewielką liczbę oszustw karcianych w Polsce, implementacja rekomendacji RSP nie wiąże się z nakładami finansowymi na tyle dużymi, by kruszyć o nie kopie. Poza tym ryzyko regulacji jest większe po tym, gdy okazało się, że ustawę nakładającą limity na interchange uchwalono dość gładko a posłowie w poskramianiu chciwości banków poszli dalej, niż można się było spodziewać.

Wydaje się, że działanie RSP to coś w rodzaju dmuchania na zimne. To zabezpieczenie na wypadek, gdyby w przyszłości okazało się, że karty zbliżeniowe przyczyniły się do jakiejś patologii. Jednak według mnie taka obawa nie jest uzasadniona a działanie RSP przypomina raczej ucieczkę przed nagonką ze strony niektórych mediów. Niewątpliwie jednak rekomendacje są korzystne dla klientów, którzy dzięki nim otrzymają realny pożytek – zmniejszenie udziału własnego na wypadek kradzieży karty ze 150 do 50 euro. Działanie RSP ocenić więc należy pozytywnie. W dodatku może wyznaczyć kierunek, w którym podążą regulacje w innych krajach. Nie tylko więc w płatnościach mobilnych możemy być liderami ale i w kreowaniu zasad rządzących nowoczesnym rynkiem bankowym.

niedziela, 22 września 2013

Szare chmury zawisły nad IKO

W piątek Senat przegłosował jednogłośnie nowelizację ustawy o usługach płatniczych, która ustanawia maksymalny limit na prowizję interchange. To opłata, którą handlowcy odprowadzają do banków z tytułu obsługi transakcji kartami. Z uwagi na fakt, że senatorowie nie wnieśli żadnych poprawek do projektu nowelizacji, zakończenie całego procesu legislacyjnego dobiega końca. Teraz czekamy już tylko na podpis prezydenta.

Tymczasem na ostatnim etapie parlamentarnej batalii o interchange, niemało kontrowersji wzbudziła interpretacja niektórych przepisów nowej ustawy, dokonana przez Związek Banków Polskich i MasterCard. Zdaniem obu instytucji, gdyby trzymać się literalnie treści nowelizacji, to płatności mobilne przy wykorzystaniu kart nie powinny być objęte regulacją. Ustawa definiuje bowiem kartę płatniczą jako kawałek plastiku. Gdy dane klienta, potrzebne do wykonania transakcji, zapisane zostaną w pamięci SIM telefonu komórkowego, to o karcie mowy być nie może. Taka interpretacja otwiera furtkę do wyższego interchange dla płatności NFC. To forsowana przez organizacje płatnicze technologia, wykorzystująca moduł zbliżeniowy instalowany w nowoczesnych smartfonach. Dzięki niemu komórką można płacić na tej samej zasadzie jak kartą zbliżeniową.

Zdaniem prawników, na których powołuje się m.in. Fundacja Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego, podstaw do takiej interpretacji nie ma. Decydować o tym mają intencje twórców ustawy. Pracujący nad nią posłowie i senatorowie wielokrotnie podkreślali, że ich zamiarem jest obniżenie kosztów obsługi transakcji dokonanych za pośrednictwem wszelkich systemów, w których interchange występuje. A więc także telefonami NFC.

Pojawiła się jednak obawa, że odkrytą właśnie furtkę MasterCard zechce wykorzystać. I będzie mógł to robić, dopóki ktoś nie udowodni, że ta nowa interpretacja jest nieprawidłowa. A to może potrwać. Dla handlowców nie ma to znaczenia, bo płatności mobilne stanowią promil wszystkich transakcji bezgotówkowych. Ich rola będzie oczywiście rosła, ale nim zdobędą zauważalny udział w rynku, miną jeszcze lata. W tym czasie w życie powinna już wejść dyrektywa przygotowywana przez Komisję Europejską, która zakłada objęcie regulacją także płatności NFC.

O wiele poważniejsze konsekwencje taka interpretacja nowej ustawy może mieć dla PKO BP. Bank ten ma ambicje zbudowania, w oparciu o swój system IKO, lokalnego standardu płatności mobilnych. Ale nie uda mu się to bez udziału innych banków, które już zadeklarowały udział w tym przedsięwzięciu. Teraz ich zaangażowanie w projekt może osłabnąć, bo inwestycja w IKO może nie mieć sensu, skoro potrzebne rozwiązania mobilne mogą dostać za darmo od MasterCarda i zarobić na tym co najmniej tyle samo, o ile nie więcej, niż na IKO.



Oficjalnie PKO bagatelizuje sprawę. Nie zgadza się z interpretacją przedstawiona przez ZBP i MC. Poza tym widzi przewagę IKO w tym, że jest to rozwiązanie prostsze i tańsze niż NFC. Na razie nie jestem jednak pewien, czy tego samego zdania będą pozostałe banki zainteresowane udziałem w projekcie IKO.

poniedziałek, 16 września 2013

Wkrótce przybędzie kilka milionów kart firmowych?

Coraz bliżej redukcji opłat na rynku kart płatniczych. Dzisiaj senacka Komisja Budżetu i Finansów Publicznych przyjęła bez poprawek projekt ustawy, który ustala na 0,5 proc. maksymalną wysokość interchange. To opłata ponoszona przez sklepy na rzecz banków za transakcje rozliczone przy pomocy wydanych przez nie kart płatniczych. Dla porządku trzeba dodać, że to nie wszystkie koszty z tym związane. Doliczyć do tego trzeba kilka innych mniejszych prowizji, marżę operatora terminali i czynsz za dzierżawę urządzenia, przy pomocy którego transakcje kartami są realizowane. Bez wątpienia interchange jest jednak najważniejszym składnikiem tych kosztów i handlowcy mają powody do radości. Jest niemal pewne, że ustawa wejdzie w życie 1 stycznia 2014 roku a od połowy przyszłego roku (obowiązuje sześciomiesięczny okres dostosowawczy) interchange spadnie z obecnych 0,8-1,3 do 0,5 proc.

To, że Senat ustawę przyjmie było do przewidzenia bo to w końcu Izba Wyższa przygotowała projekt w tej sprawie, który następnie trafił do Sejmu i tam został przez posłów „wzbogacony” o kilka poprawek. Na rozpoczynającym się w czwartek posiedzeniu Senatu sprawa powinna ostatecznie zostać przyklepana a do ostatecznego finału zabraknie już tylko podpisu prezydenta. Nie jest jednak jasne, jak na tę sytuację zareagują banki oraz organizacje płatnicze czyli MasterCard i Visa. Rekompensata przychodów ze spadającej interchange podniesieniem innych opłat lub wprowadzeniem nowych, nie będzie prosta bo w ustawie przewidziano pewne mechanizmy zabezpieczające przed takim działaniem. Nie sądzę jednak, by instytucje finansowe tak łatwo pogodziły się ze stratą kilkuset milionów złotych rocznie. Co mogą zrobić?

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to próba zastąpienia kart wydanych klientom indywidualnym kartami biznesowymi. Nie jest bowiem jasne, czy te drugie są objęte regulacją. Gdyby nie były znaczyłoby to, że banki i organizacje płatnicze mogą swobodnie, tak jak do tej pory, ustalać prowizję interchange od wykonanych nimi transakcji. W naszym kraju już kilka milionów osób pracuje na tzw. samozatrudnieniu. Prowadzą więc jednoosobowe firmy i mogą korzystać z biznesowych kart płatniczych. Banki bardzo szybko mogą więc zmigrować dużą część swoich klientów na karty biznesowe a wtedy statystyki kart w krótkim czasie zostaną postawione do góry nogami.

czwartek, 12 września 2013

Rekordowy kwartał kart

Najnowsze dane na temat liczby kart płatniczych oraz wykonanych nimi transakcji dowodzą, że wbrew opiniom sceptyków, zmiana polityki cenowej banków oraz spadek prowizji interchange pozytywnie wpływają na rozwój obrotu bezgotówkowego. Kart mamy coraz więcej, płacimy nimi coraz częściej i to również za drobne zakupy. Euforii może i nie ma, ale czyż nie oznacza to, że zmiany na rynku idą w dobrym kierunku? Pisałem o tym tutaj:


Ewolucja tabel opłat i prowizji trwa od dłuższego czasu a wywołana jest już przeprowadzonymi i planowanymi obniżkami prowizji interchange, jaką właściciele sklepów odprowadzają do banków za przyjęte transakcje kartami. Banki rekompensują sobie spadek przychodów z tego tytułu podnosząc opłaty dla klientów. Ale zwykle tylko dla tych, którzy nie wykonują kartami transakcji bezgotówkowych. Okazuje się, że to znakomity doping do rozpoczęcia używania kart w sklepach dla ludzi, którzy do tej pory wybierali pieniądze z bankomatów i używali gotówki. Klientom ciężko zrezygnować z wygody, jaką daje karta bankowa a jednocześnie są na tyle oszczędni, by skorzystać ze sposobu na uniknięcie dodatkowej prowizji.

O takim zjawisku mówią eksperci. Wydaje się, że to samo udowadniają również właśnie opublikowane statystyki Narodowego Banku Polskiego. Wynika z nich, że w II kwartale bieżącego roku liczba aktywnych kart płatniczy osiągnęła rekordowy poziom w historii i wyniosła ok. 34,4 mln sztuk. Na koniec marca kart było 33,6 mln. Co ważne, po raz pierwszy od kilku lat nie tylko wzrosła liczba kart debetowych, ale również i kredytowych. W czerwcu było ich ponad 6,3 mln, o ok. 30 tys. sztuk więcej niż w poprzednim kwartale.

Cieszyć powinien także dynamiczny wzrost liczby i wartości transakcji bezgotówkowych, wykonanych przy ich pomocy. Tych pierwszych było ok. 357,4 mln. Łącznie zapłaciliśmy kartami na kwotę 32,7 mld zł. Obie dane to również historyczne rekordy. Trzeba też zauważyć, że szybciej rośnie liczba transakcji niż ich wartość. A to oznacza, że coraz częściej płacimy za drobniejsze zakupy. Rok temu średnia wartość transakcji kartą wynosiła 98 zł. Na koniec marca było to 92 zł a w II kwartale – 91,5 zł. To zapewne efekt upowszechnienia zbliżeniówek.

środa, 11 września 2013

Czy bankowość tabelkowa przetrwa?

Dziś mBank zamierza zaprezentować się podczas międzynarodowej konferencji technologicznej Finovate w Nowym Jorku. Minęły trzy miesiące od rynkowego debiutu projektu BRE a jednocześnie rok od startu innego nowoczesnego banku – Alior Sync. Pomyślałem, że to dobry moment, aby spytać, czy te wszystkie technologiczne fajerwerki na pewno są nam w bankowości potrzebne.

Domyślam się, że pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków pamięta jeden z hitów lat 80-tych: zegarek elektroniczny z pozytywkami. Miał cztery przyciski, siedem melodyjek, budzik, stoper, kalendarz i nawet światełko przydatne w ciemności. Charakteryzował się tym, że odmierzanie czasu było tylko jedną z wielu jego funkcji, i mam wrażenie, że wcale nie najważniejszą. Dla tych wszystkich, którzy nie pamiętają jak taki zegarek wyglądał przypominam (zdjęcie znalezione w serwisie wp.pl):



Ale o tym gadżecie z przeszłości na blogu o pieniądzach wspominam nieprzypadkowo. Kojarzy mi się bowiem z najnowocześniejszymi serwisami transakcyjnymi banków internetowych. Są one wyposażone w całą masę dodatkowych funkcji, takich jak wykresy pomagające zarządzać domowymi finansami, programy lojalnościowe umożliwiające oszczędzanie drobnych kwot, inteligentne przeglądarki historii transakcji, które wiedzą czego szukam zanim jeszcze o tym pomyślę, wideo czaty i milion innych funkcji, których nawet nie znam. To, jak to określa mój znajomy, tzw. wodotryski, które można znaleźć nie tylko w mBanku i Aliorze Sync, ale i w Millennium, Śląskim czy Getinie. Mam wrażenie, że podstawowa funkcja takiego serwisu, czyli możliwość sprawdzenia salda i wykonania zwykłego przelewu, schodzi na dalszy plan. Podobnie jak odmierzanie czasu w zegarku z melodyjkami w latach 80-tych.

Zwolennicy wodotrysków dowodzą, że większość serwisów transakcyjnych opartych jest na tabelkach i wygląda dziś niemal tak samo, jak kilkanaście lat temu, kiedy powstawały pierwsze banki internetowe. Rozumowanie takie ma dowodzić, że zmiany są niezbędne. A argumenty, że klienci przyzwyczaili się do tabelek i być może nie chcą zastępować ich czym innym, są ignorowane. Przytaczana jest anegdota o Henrym Fordzie, legendarnym twórcy modelu T. Mawiał ponoć, że gdyby przed wynalezieniem samochodu zapytać farmera, co najbardziej pomogłoby mu w pracy, bez namysłu odparłby, że szybszy i silniejszy koń, bo nie potrafił sobie wyobrazić czegoś lepszego. Ale gdy taki farmer dostał samochód, za nic w świecie nie chciał się przesiąść z powrotem do dyliżansu.

Na razie trudno odpowiedzieć na pytanie, kto ma rację: zwolennicy zmian czy konserwatyści przywiązani do tabelek. Nie ma pewności, czy zamiana prostych arkuszy wodotryskami to tej samej wagi rewolucja, co eliminacja bryczek przez automobile. Ale warto pamiętać o jednym przykładzie. Kiedyś, z szacunków historyków wynika, że sześć tysięcy lat temu, wynaleziono koło. Można sobie wyobrazić próby jego udoskonalenia, ale łatwo przewidzieć, że wszystkie one skończą się niepowodzeniem. I jeszcze powrót do analogii zegarków z pozytywkami. Najprostsze czasomierze z trzema wskazówkami są produkowane do dziś i uważa się je za najbardziej gustowne. Czy wodotryski w bankach to przerost formy nad treścią, który skończy tak, jak tani gadżet z lat 80-tych? Na odpowiedź przyjdzie poczekać może nawet kilka lat. Udzielą jej klienci, którzy zagłosują własnymi pieniędzmi. Być może poznamy ją wcześniej, gdy BRE poda informacje na temat klientów, którzy zdecydowali się przejść na nowy system transakcyjny i zrezygnowali ze starego.

sobota, 7 września 2013

Wódka podrożeje o 1,5 zł, ale dziura w budżecie zostanie

Rząd ima się różnych sposobów na zwiększenie dochodów budżetowych. Najnowszym z nich jest podniesienie o 15 proc. akcyzy na alkohole wysokoprocentowe. W praktyce będzie to oznaczało, że półlitrowa butelka wódki podrożeje o ok. 1,5 zł. Pieniądze te trafią do kasy państwa. Ale czy aby na pewno będzie ich więcej?

Zależnościami między wysokością stawki podatkowej a przychodami budżetowymi zajmowało się wielu ekonomistów. Jednym z nich był kandydat na senatora USA – Arthur Laffer. W latach 70-tych ub. wieku opracował koncepcję, nazwaną od jego nazwiska krzywą Laffera. Zakłada ona, że wzrost stawek podatkowych tylko do pewnego momentu powoduje zwiększenie wpływów budżetowych. Po przekroczeniu tej granicy dalsze podnoszenie podatków oznacza zmniejszenie tych wpływów. Z wielu powodów, np. dlatego, że oficjalny obrót gospodarczy zamiera i przenosi się do tzw. szarej strefy. Teoria Laffera służy często jako argument w arsenale entuzjastów obniżki podatków, którzy dowodzą, że w celu zwiększenia dochodów budżetowych podatki trzeba obniżać a nie podnosić.

Koncepcja amerykańskiego ekonomisty zyskała tyleż zwolenników co przeciwników. Krytycy twierdzą, że nie ma żadnych dowodów na jej prawdziwość . Mnie przekonują jednak praktyczne przykłady, z nie tak odległej znowuż historii naszego kraju. Jesienią 2002 roku ówczesny szef resortu finansów Grzegorz Kołodko zdecydował o obniżce akcyzy na wódkę aż o 30 proc., z 6278 do 4400 zł na 100 litrów czystego spirytusu. Efekty szaleńczego zdawałoby się posunięcia zaskoczyły nawet samego Kołodko. Minister liczył wprawdzie na to, że obniżka cen alkoholu pozwoli ograniczyć import nielegalnej wódki zza wschodniej granicy i zwiększyć obroty w legalnych sklepach. Dzięki temu, mimo obniżki stawki, przychody z akcyzy miały nie spaść. Tymczasem wzrosły i to sporo, z 3,9 mld zł w 2002 roku do 4,1 mld zł w 2003 roku i 4,6 mld zł w 2004 r. Wcześniej przez kilka kolejnych lat rokrocznie malały. Inny przykład z naszego podwórka to obniżka podatku dochodowego dla dużych firm. W 2004 roku jego stawka spadła z 27 do 19 proc. Rezultat? W 2003 roku budżet zarobił na CIT 15 mld zł. Po obniżce podatku przychody wzrosły do 18 mld zł.

Nie można być oczywiście pewnym, że to obniżki stawek podatkowych spowodowały wzrost przychodów w obu przypadkach. Być może zadziałały inne czynniki, takie jak choćby ożywienie gospodarcze. Mnie się jednak wydaje, że decydujące znaczenie miały tu obniżki podatków. Teraz podwyżki mogą zadziałać na niekorzyść budżetu. Przy tym nie liczyłbym na to, że spożycie alkoholu zmaleje, co byłoby całkiem pożądanym skutkiem ubocznym polityki podatkowej państwa. Amatorzy trunków wysokowyskokowych po prostu kupią wódkę u „Ruskich” a nie w monopolowym i swoje wypiją, ale budżet na tym nie zarobi.

piątek, 6 września 2013

Emerytury nigdy nie zależały od OFE

W ciągu ostatnich kilku dni o otwartych funduszach emerytalnych powiedziano bardzo wiele a sprawę planowanych zmian zasad ich funkcjonowania komentują analitycy, ekonomiści, politycy, dziennikarze itd. Na marginesie tej dyskusji chciałbym dołożyć swoje trzy grosze a mianowicie kilka wyliczeń, o których warto przy tym pamiętać. Moje rachunki to nic nowego i każdy byłby w stanie przeprowadzić je samodzielnie. W ogólnej wrzawie jednak wnioski z nich płynące mogą umknąć uwadze.

Fundusze inwestycyjne, w tym OFE, zarabiają głównie na akcjach, bo w dłuższej perspektywie, ważnej dla emerytalnych oszczędności, można na nich zyskać najwięcej. Tak przynajmniej dowodzą specjaliści od rynku kapitałowego. W polskich warunkach fundusze koncentrują się na największych spółkach, wchodzących w skład WIG20, bo tylko one są na tyle płynne, by zaspokoić duży apetyt inwestorów instytucjonalnych. Indeks funkcjonuje od 1994 roku a w 1995 zanotował historyczne minimum. To bardzo dobry rok do porównań, bo, przypomnę, mieliśmy wtedy denominację i w internecie jest sporo informacji na temat ówczesnych cen różnych produktów. A to przyda się do wyliczeń, którymi zawracam waszą uwagę. Dla przypomnienia stare 100 zł, to dzisiejszy grosz. Pamiętacie jeszcze tamte banknoty?



Jak wspomniałem w 1995 roku WIG20 zanotował swoje minimum, które wynosiło ok. 600 pkt. Dziś wartość indeksu wynosi ok. 2200 pkt. Dokonując daleko idących uproszczeń można powiedzieć, że jeżeli ktoś zainwestowałby wtedy w akcje największych spółek notowanych na warszawskiej giełdzie, udałoby mu się zarobić ponad 270 proc. Sporo co nie? Średniorocznie daje to 15 proc.

Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę zmianę wartości naszej waluty w czasie, wynik wcale nie jest już taki dobry. Akcje nie podrożały bardziej niż np. najczęściej kupowane przez nas produkty spożywcze. Zgodnie z informacjami z Wikipedii, tuż przed denominacją kilogram cukru kosztował 9500 starych złotych, czyli 95 groszy po denominacji. Dziś za cukier płacimy ok. 3,50 zł, a więc jego wartość zwiększyła się od 1995 roku o ok. 270 proc. Mniej więcej o tyle co akcje z WIG20. Jeszcze bardziej, bo o 350 proc. podrożało mleko, niewiele mniej jajka i wędliny. Inflacja powoduje więc, że zyski z inwestycji w akcje pozwalają jedynie na ochronę pieniędzy przed utratą wartości.

Podobne rezultaty przynosi lokowanie środków w metalach szlachetnych. W 1995 roku za uncję złota trzeba było zapłacić ok. 380 dolarów a dziś ok. 1400 dolarów. Zysk z inwestycji w ten metal wyniósłby zatem ok. 250 proc. Natomiast 35 proc. zarobiliby ci wszyscy, którzy kupiliby dolary. W 1995 roku za jednego zielonego płacono 2,40 zł. Dziś 3,20-3,30 zł. Udało mi się znaleźć tylko jeden znaczący rynek, który wyraźnie pokonał inflację. Wiecie, ile kosztował średnio metr kwadratowy mieszkania w 1995 roku? Zgodnie z danymi ówczesnego Urzędu Mieszkalnictwa 860 zł. Dziś to 3,9 tys. zł (dane GUS). Zysk z inwestycji we własne M wyniósłby więc 350 proc. Ale to marne pocieszenie, bo, ze względu na zdarzenia jednorazowe, takie jak wejście do Unii Europejskiej, wynik raczej nie jest do powtórzenia.

Wyliczenia te prowadzą mnie do prostego wniosku: największy wpływ na wysokość przyszłych emerytur nie będzie miało to, ile zarobią OFE tylko to, jak dużo pieniędzy będzie trafiać do systemu: dziś, jeżeli będzie on oparty o fundusze emerytalne, lub w przyszłości, jeżeli będzie oparty o ZUS. Per saldo więc o wysokości naszych emerytur będzie świadczyć kondycja polskiej gospodarki, a nie rodzaj systemu emerytalnego. Wiara w obietnice dzisiejszych polityków jest raczej ryzykowna.

niedziela, 1 września 2013

Regulacja kart straszy coraz mniej

No i stało się. Po dwóch latach rozmów, debat i negocjacji Sejm przyjął regulację maksymalnej stawki interchange. Zgodnie z nią od lipca przyszłego roku banki nie będą mogły pobierać od sklepów więcej niż 0,5 proc. kwoty przyjętych płatności kartami. Z uwagi na fakt, że śledziłem ten temat na bieżąco, tak doniosłego wydarzenia nie mogę pozostawić bez komentarza :).

Jak wiecie przeciwnicy regulacji rynku kartowego podnosili, że sztuczne, jak to określają, obniżenie prowizji zaowocuje negatywnymi skutkami. Zaliczają do nich przede wszystkim wzrost opłat pobieranych przez banki od użytkowników kart. W ten sposób instytucje mają rekompensować sobie spadek przychodów z interchange. W rezultacie znaczna część klientów ma zrezygnować z używania kart a więc w ostateczności regulacja przyniesie nie korzyści a straty: zamiast zwiększyć obrót bezgotówkowy spowoduje powrót znacznej części społeczeństwa do gotówki.

Mnie te argumenty wydają się całkowicie chybione. I potrafię to udowodnić. Zmiany tabel opłat i prowizji trwają już od dłuższego czasu. Banki antycypują obniżki interchange i już od kilkunastu miesięcy dostosowują tabele do nowych warunków. W jaki sposób? Podnoszą opłaty za karty, ale zwykle tylko dla tych klientów, którzy nie wykonują nimi transakcji bezgotówkowych. Okazuje się, że to znakomity doping do rozpoczęcia używania kart w sklepach dla ludzi, którzy do tej pory wybierali pieniądze z bankomatów i używali gotówki. Klientom ciężko zrezygnować z wygody, jaką daje karta bankowa a jednocześnie są na tyle oszczędni, by skorzystać ze sposobu na uniknięcie dodatkowej prowizji.

O tym, że taki efekt zmian polityki prowizyjnej w bankach można już zaobserwować, mówią niezależni eksperci. Można go również dostrzec w statystykach publikowanych przez Narodowy Bank Polski. Od dłuższego czasu spada dynamika wzrostów liczby i wartości transakcji w bankomatach. Jednocześnie dynamika wartości a zwłaszcza liczby transakcji bezgotówkowych sięga kilkunastu procent w stosunku rocznym. Rośnie też liczba aktywnych kart płatniczych.

Warto jeszcze wspomnieć o programach lojalnościowych typu moneyback. Od zawsze uważałem, że nie mają one sensu, nigdy z nich nie korzystałem i nie mogłem zrozumieć fascynacji tym wynalazkiem. Dla organizacji płatniczych i banków posłużyły jednak za kolejny argument przeciwko obniżce interchange. Malejące wpływy z tego tytułu mają powodować rezygnację banków z oferowania moneybacków. I bardzo dobrze. Programy te były kierowane do osób zorientowanych w kwestiach finansowych. Ludzie ci i tak będą korzystali z kart bez dodatkowej zachęty ze strony banku. Pozostali zaś klienci, w tym ja, i właściciele sklepów, nie będą musieli ponosić kosztów utrzymywania takich programów.

W kwestii wysokości prowizji na rynku kart będziemy mieli chwilę spokoju. Ale niedługą chwilę. Na horyzoncie majaczy już bowiem unijna regulacja, która ma obniżyć interchange jeszcze bardziej niż polski parlament. Debata, która toczyła się od dwóch lat w Polsce, przeniesie się więc wkrótce na scenę europejską.