poniedziałek, 31 grudnia 2012

Dlaczego w Polsce nie ma cudów...

Kilka dni temu dostałem z redakcji zamówienie na tekst chwalący dobrodziejstwa procentu składanego. Nic prostszego, pomyślałem. Opisać zalety zjawiska, o którym sam Albert Einstein mawiał, że to ósmy cud świata, będzie tak proste, jak skok ze spadochronu: stojąc w progu drzwi samolotu, unoszącego się na wysokościach, wystarczy zrobić jeden krok a później to już jakoś pójdzie. Niestety, im dłużej pracowałem nad materiałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że albo Einstein musiał się pomylić, albo zjawisko sprawdzające się w wielu krajach na świecie, w polskich realiach po prostu nie działa.

Większość z Was pewnie doskonale wie, czym jest procent składany. Czuję się jednak w obowiązku w kilku słowach wyjaśnić o co chodzi. Procent składany to, krótko mówiąc, odsetki od odsetek. Jeżeli założymy np. 30-dniową lokatę, po miesiącu bank naliczy zysk i dopisze go do kapitału oszczędności. Jeżeli ich całość złożymy ponownie na depozycie, w kolejnym miesiącu odsetki będą odrobinę większe, bo naliczone od nieco wyższej sumy.

W krótkich okresach czasu, te niewielkie wzrosty zyskowności są tak znikome, że prawie niezauważalne. Jednak na przestrzeni lat nabierają znaczenia. Obecnie na najlepszych lokatach banki oferują 7 proc. w skali roku. Jeżeli założylibyśmy tak oprocentowany depozyt na kwotę tysiąca złotych, to po 40 latach byłby wart ponad 16 tys. zł. Robi wrażenie? Powinno, bo wystarczy, z zamiarem oszczędzania na emeryturę odpowiednio wcześnie zacząć odkładać np. po 100 zł miesięcznie, by po zakończeniu pracy, wykorzystując zalety procentu składanego, móc pozwolić sobie na jacht, zagraniczne podróże i leczenie w prywatnych szpitalach. I żaden ZUS czy II filar nie będzie do szczęścia potrzebny. Prawdziwy cud.

Ale to tylko w świecie idealnym, w którym pieniądz ma stałą wartość w czasie a fiskus nie upomina się o zarobki obywateli. Na początku lat 90-tych ubiegłego wieku bochenek chleba kosztował, uwzględniając denominację z 1995 roku, ok. 20 groszy. Dziś trzeba zapłacić za niego co najmniej 10 razy więcej, chociaż sam chleb waży tyle samo a smakuje nawet gorzej niż przed laty. Do tego mamy 19-proc. podatek od zysków kapitałowych. W tej sytuacji powyższe wyliczenia trzeba poprawić a pogląd o cudowności procentu składanego – zrewidować.

W kończącym się dziś roku w pewnym momencie mieliśmy do czynienia z inflacją na poziomie ponad 4 proc. Uwzględniając ją, zyski z lokaty 7-procentowej zmniejszają się w praktyce do niecałych 3 proc. Ponadto urzędowi skarbowemu z tych 7 proc. oddać trzeba jedną piątą. W efekcie realna zyskowność z lokaty ledwie przekroczy 1 proc. Cóż z tego, że po 40 latach oszczędzania będzie można się pochwalić, że kapitał urósł 16 razy, skoro jego wartość będzie niewiele większa, od początkowej kwoty? I to przy założeniu, że oprocentowanie lokaty co roku będzie pozwalało na wygranie z inflacją i podatkiem.

Jak widać procent składany nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Po początkowej euforii, której możemy doświadczyć widząc efekty jego działania na liczbach bezwzględnych, konfrontacja z realiami może być dość przykra. Można poczuć się jak dziecko, które w gwiazdkowej paczce dostaje ubranko, zamiast spodziewanej, upragnionej zabawki. To przestroga dla wszystkich, którym handlowcy z banków, funduszy emerytalnych i towarzystw ubezpieczeniowych nawijają makaron na uszy, mamiąc ogromnymi zyskami, możliwymi do osiągnięcia dzięki oszczędzaniu niewielkich kwot przez lata. Jeśli znajdziecie się w takiej sytuacji, nie zapomnijcie poprosić owych handlowców o nałożenie na symulacje inflacji i podatku Belki. Ciekaw jestem ich min.

sobota, 29 grudnia 2012

Straż miejska a nowoczesna bankowość

Zulu Gula, kabaretowa postać wymyślona przez Tadeusza Rossa, zwykł mawiać, że Polska to jest bardzo ciekawa kraj. Przekonuję się o tym niemal codziennie, ale jakiś czas temu przyszło mi doświadczyć tego w sposób szczególny. Okazało się, że kreatywność tysięcy ludzi, zatrudnianych przez banki i inne nowoczesne firmy w tym kraju, nie ma tu szans w zderzeniu z prymitywnym urzędniczym betonem. Nowoczesne rozwiązania płatnicze, dzięki którym polska bankowość uznawana jest za najnowocześniejszą na świecie, w styczności z administracją publiczną są warte tyle, co zeszłoroczny śnieg. Ale po kolei.

Pewnego dnia poruszałem się po Warszawie autem, bo w krótkich odstępach czasu musiałem być w kilku rożnych miejscach. A w takiej sytuacji własny pojazd bardzo się przydaje. Jednym z miejsc, o których mowa, była siedziba banku BNP Paribas, mieszcząca się przy ul. Suwak na Mokotowie. Każdy, kto choć raz miał okazję być w okolicy ul. Suwak lub Domaniewskiej doskonale wie, że liczba biur na kilometr kwadratowy w szybkim tempie zbliża się tu do nieskończoności, zaś tłum pracujących w nich ludzi przypomina brojlery tłoczące się w hali hodowlanej. Nie trudno się więc domyślić, że wolne miejsca do parkowania występują tam równie często, jak białe kruki w przyrodzie. Odstawiłem więc samochód, oględnie mówiąc, byle gdzie i poszedłem na spotkanie.

Domyślacie się pewnie, co stało się później. Po powrocie ze spotkania mojego auta nie było na miejscu, na którym je przed chwilą zaparkowałem. Kiedyś pomyślałbym pewnie, że mi je skradziono. Odkąd jednak samochód zestarzał się do tego stopnia, że zatankowanie zbiornika paliwa do pełna powoduje podwojenie wartości pojazdu, jego kradzieży boję się jakby mniej. Szybki telefon do straży miejskiej pomógł określić aktualne miejsce pobytu mojej srebrnej strzały: ze względu na postój w niedozwolonym miejscu została odholowana na parking depozytowy. Cały plan dnia, można powiedzieć, wylądował w zbożu jak jeden z bohaterów drugiej części Kilera Juliusza Machulskiego. Musiałem zająć się odzyskaniem samochodu.

A to nie było łatwe. Okazało się, że nie można tak po prostu pojechać i zabrać auta z parkingu. Najpierw trzeba odwiedzić komisariat straży miejskiej by uzyskać dokument, na podstawie którego samochód zostanie wydany. Podano mi adres straży, który szybko sprawdziłem w telefonie. Samiuśkie centrum. Wsiadłem więc w tramwaj, za bilet zapłaciłem, a jakże, Sky Cashem i pojechałem na Plac Dąbrowskiego. Na miejscu stało się jasne, że podobnych do mnie delikwentów jest dużo a kolejka do okienka, w którym załatwiane są formalności, liczyła kilkanaście osób. Niestety, mimo dużej liczby oczekujących ludzi, pracujących strażników było tylko dwóch. W dodatku ostentacyjnie pokazywali, że im się nie spieszy, raz po raz przerywając pracę i przechodząc z pokoju do pokoju z jakimiś papierami w rękach. Na domiar złego przede mną w kolejce stała Amerykanka, która ani słowa po polsku nie umiała powiedzieć. Gdy przyszła kolej na jej obsługę, zaczął się cyrk, bo strażnicy edukację lingwistyczną zakończyli na języku polskim. Trochę się zeszło, zanim po zakończeniu sprawy strażnik wyszedł z Amerykanką na ulicę i poinstruował jak dojść do metra: subway tam, zawyrokował, wskazując ręką w kierunku Pałacu Kultury.

W budynku straży miejskiej spędziłem kilka godzin. Dostałem mandat oraz nakaz zapłaty kilkuset złotych za odholowanie auta. Dowiedziałem się, że dopiero z dowodem wpłaty będę mógł udać się na parking depozytowy i odebrać samochód. Przyzwyczajony do wygodnych rozwiązań pośpiesznie zadałem pytanie, czy płatności mogę dokonać na miejscu przelewem natychmiastowym ze smartfona. Niestety. Najpierw strażnik wytrzeszczył oczy jak poparzony a po chwili odparł, że na parkingu auta wydaje emeryt, który nie wie co to smartfon i akceptuje jedynie papierowe potwierdzenia wpłaty, z pieczątką przybitą na poczcie lub w banku. No to może zapłacę i tutaj wydrukuję potwierdzenie, drążyłem. Niestety, na przeszkodzie stanął brak drukarki. Przy okazji odkryłem powód, dla którego kolejka tak wolno przesuwała się do przodu. Strażników było dwóch, tyle że jeden przesłuchiwał klientów i spisywał ich zeznania długopisem na kartce. Następnie przekazywał tę kartkę koledze, który przepisywał wszystko do komputera, co jakiś czas pytając, co jest napisane na papierze, bo miał problemy z rozczytaniem swojego kolegi. Wiem, wiem, nie chce się Wam w to wierzyć, ale naprawdę tak było.

Po załatwieniu formalności w straży miejskiej udałem się na Pocztę Główną, gdzie mimo późnych godzin wieczornych, kolejka także liczyła kilkanaście osób. Większość stojących tam ludzi to te same postacie, które przed chwilą były przede mną u miejskich strażników. Ostatni raz płaciłem za coś na poczcie może 10 lat temu. Nie spodziewałem się, że w dobie bankowości internetowej i mobilnej będę musiał korzystać jeszcze z jej usług w zakresie regulowania płatności. Czułem się jak eksponat w skansenie. Na szczęście tu sprawę udało się załatwić szybko. Wsiadłem do metra ponownie płacąc za bilet telefonem i dotarłem na parking, skąd odebrałem auto. W domu byłem przed północą a cała przygoda trwała osiem godzin. Teraz już wiecie, dlaczego Polska to taki ciekawy kraj. Teoretycznie ma jedne z najnowocześniejszych banków na świecie. W praktyce nic nam po nich, jeżeli publiczna administracja zatrzymała się w epoce przedcyfrowej.

wtorek, 25 grudnia 2012

Ignorancja „pewnych” źródeł informacji

Święta w pełni więc nie będę epatował poważnymi tematami. Muszę Wam jednak opowiedzieć coś śmiesznego. Wczoraj, podczas gdy większość z Was zapewne kończyła przygotowania do wigilijnej kolacji, ja musiałem przemieszczać się po kraju autem. Nie powiem, żeby było to specjalnie uciążliwe, bo na drogach było luźno a przy okazji ominęła mnie przedgwiazdkowa gorączka. Jak to w podróży słuchałem radia raz po raz zmieniając kanały, gdy natrafiłem na serwis informacyjny jednej ze ogólnokrajowych stacji. Stacji, podkreślam, reklamującej się jako ta, która zawsze dostarcza sprawdzonych informacji. A że od kilku dni z różnych przyczyn byłem trochę odcięty od świata, pomyślałem, że dobrze będzie dowiedzieć się, co słychać.

Okazało się, że niewiele musiało mnie ominąć, skoro jedną z najważniejszych wiadomości była ta o przerwie świątecznej w bankach. Tego ważkiego newsa reporter stacji przekazał z powagą godną lepszej sprawy. Mówił, że z powodu świąt wysłany w Wigilię przelew dotrze do odbiorcy najwcześniej w czwartek. Rozumiem, że w sezonie choinkowym taka informacja może się obronić. Nie zgadniecie jednak, jak wytłumaczono słuchaczom przerwę w księgowaniu przelewów. Otóż, według reportera, wszystko przez to, że pracownicy banków mają kilka dni wolnego a operacje takie jak przelewy, nie są w pełni zautomatyzowane. W związku z tym w świąteczne dni w bankach brakuje pracowników zdolnych ręcznie zaksięgować przelewy (sic!).

A mi ręce mi opadły. Na szczęście tylko na chwilę, bo gdyby nie to, mogłoby być źle. Przypominam, że prowadziłem samochód. Mimo świąt czuję się jednak w obowiązku wyprowadzić z błędu radiowego reportera, a słuchaczy jego stacji, którzy być może są także moimi czytelnikami, zapewnić, że we współczesnych bankach istnieją już systemy informatyczne, umożliwiające wykonywanie przelewów w sposób zautomatyzowany. Gdyby nie to, rzeczywiście byłoby nieciekawie. Codziennie klienci polskich banków wykonują ponad 5,5 mln przelewów. Zakładając, że sprawdzenie każdego z nich, czyli kontrola numeru konta odbiorcy, nazwiska, kwoty itd. oraz ręczna akceptacja, zabrałaby ok. dwóch minut (nie wiem, czy tyle czasu wystarczyłoby na to, ale dla potrzeb wyliczenia zakładam, że tak), trzeba byłoby 11 mln nazwijmy to „roboczominut”, aby każdego dnia wszystkie przelewy mogły zostać zrealizowane. Daje to 183 tys. roboczogodzin. Zakładając, że dzień pracy trwa 8 godzin, banki musiałyby oddelegować prawie 23 tys. osób tylko do obsługi przelewów.

Na szczęście nie ma takiej potrzeby, bo gdyby tak było, za usługi bankowe płacilibyśmy kilka razy więcej niż dziś. Natomiast fakt, że w święta trudno przesłać pieniądze z banku do banku,  to kwestia ułomności prowadzonego przez Krajową Izbę Rozliczeniową systemu Elixir, służącego do rozliczania transakcji. System ten działa tylko w dni powszednie, a więc od poniedziałku do piątku z wyjątkiem świąt. I dlatego przelewy nadane w Wigilię popołudniu dotrą do odbiorców dopiero po świętach. Argumentacja, że to przez wolne w bankach ma się do prawdy tak, jak tłumaczenie dzieciom, że prezenty dostają tylko na święta dlatego, że przez resztę roku Św. Mikołaj jest na zwolnieniu lekarskim. Jeżeli zaś chodzi o same przelewy to wszystkim, którzy mimo świąt muszą wysyłać pieniądze, proponuję skorzystanie z usług Blue Media lub nowego systemu Express Elixir. W obu przypadkach trzeba zapłacić trochę więcej niż standardowo, ale przerw świątecznych nie ma.

czwartek, 20 grudnia 2012

Wykorzystaj Meritum i odbierz stówkę

O tym, że idzie kryzys a właściwie, że już do nas przyszedł, można usłyszeć ze wszystkich możliwych źródeł. Wielu bankowych analityków wieszczy też, że jego konsekwencją będzie m.in. podniesienie opłat i prowizji w bankach. Ma temu towarzyszyć zanik ofert dla tak zwanych poławiaczy wisienek, czyli specjalistów od wykorzystywania wszelkich superofert.

Okazuje się jednak, że propozycji dla polujących na wisienki wciąż jest dużo. Jedną z najnowszych zaproponował Meritum. Instytucja ta kusi osoby korzystające z Facebooka, którym oferuje 100 zł w zamian za polubienie profilu banku na portalu i założenie rachunku osobistego. Warunkiem wypłaty nagrody jest przelanie na nowe konto jednorazowo tysiąca złotych i wykonanie jednej transakcji bezgotówkowej kartą wydaną do rachunku. Potem pieniądze z konta można z powrotem przesłać na swój stary ROR a konto w Meritum zamknąć i zapomnieć o sprawie.

Muszę powiedzieć, że usilnie szukałem jakichś haczyków, które mogłyby pozbawić potencjalnych klientów otrzymanej premii. Pół wieczoru poświęciłem na studiowanie tabeli opłat i prowizji, regulaminu oraz zasad otwierania i zamykania rachunków w Meritum. Nie udało mi się znaleźć żadnych paragrafów, które mogłyby spowodować konieczność zwrotu 100-złotowej premii. Nazajutrz upewniłem się też w swoim przekonaniu podczas rozmowy telefonicznej z rzeczniczką banku, która potwierdziła, że żadnych haczyków nie ma.

Jeżeli ktoś zadaje sobie pytanie, po co to Meritum robi, odpowiadam: bank liczy prawdopodobhnie, że złowi nie tylko wyjadaczy wisienek, ale także klientów, którzy zostaną z nim na dłużej. I że zarobi na nich tyle, że zrekompensuje sobie utratę skaczących z banku do banku koników polnych. Nie jestem przekonany, czy mu się to uda. Wszystkim, którzy są na Facebooku polecam jednak wykorzystać okazję i zarobić stówkę. Tylko nie zapomnijcie po otrzymaniu premii konta zamknąć. Jeżeli tego nie zrobicie a z rachunku nie będziecie aktywnie korzystać, Meritum zacznie Was kasować na opłacie za kartę. Nie wykluczone też, że prędzej czy później pojawią się prowizje za prowadzenie rachunku. Lepiej więc na to nie czekać.

Każdy robi co chce ze swoimi pieniędzmi, więc rozdawać też może. Denerwuje mnie tylko, że osoby z zewnątrz są traktowane przez banki lepiej, niż ich lojalni i długoletni klienci, którzy zostawili już w danej instytucji setki jak nie tysiące złotych. Nie słyszałem jeszcze, by któryś bank takim klientom sprezentował ot tak 100 zł, które bez mrugnięcia okiem rozdaje wszystkim dookoła. Czy znajdzie się bank, których doceni to co ma?

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Nowy SkyCash działa, ale...

Przyzwyczaiłem się do płatności kartą tak bardzo, że praktycznie nigdy nie mam przy sobie gotówki. Wynikają z tego pewne problemy. Na przykład gdy muszę skorzystać z komunikacji miejskiej zakup zwykłego biletu staje się nie lada kłopotem. Nie udało mi się jeszcze znaleźć kiosku, w którym mógłbym zapłacić za bilet kartą bankową. Ze względu na notoryczny brak monet niełatwo jest mi też zaparkować w płatnej strefie.

Wydawało mi się, że moje problemy przestaną istnieć w jednym momencie, gdy odkryłem aplikację SkyCash. Po doładowaniu konta aplikacji zarówno za bilety jak i parkowanie miałem mieć możliwość płacenia bezgotówkowo za pośrednictwem swojego smartfona. Zainstalowałem program i zasiliłem odpowiedni rachunek niewielką kwotą. Wkrótce potem przyszło mi zapłacić za bilet komunikacji miejskiej w Warszawie. Udało się bez problemu.

Jednak kilka dni później chciałem zapłacić w ten sam sposób za parking. Miałem umówione spotkanie w centrum stolicy. Pojechałem na nie w przeświadczeniu, że za parkowanie zapłacę za pomocą SkyCash, a więc nie zostawiłem sobie zapasu czasu na szukanie bankomatu i sklepu, w którym mógłbym rozmienić banknoty. Niestety, okazało się, że za parking przy użyciu SkyCash można płacić jedynie we Wrocławiu. Aby skorzystać z usługi w stolicy trzeba zainstalować inną aplikację, należącą do spółki córki SkyCash i zarejestrować się powtórnie w systemie. Nie miałem na to czasu, podobnie jak na szukanie bankomatu. By nie spóźnić się na spotkanie, musiałem pozostawić auto bez opłaty za parkowanie licząc na to, że uda mi się uniknąć kary. Później w biurze prasowym SkyCash powiedziano mi, że wybór miast parkowania będzie dostępny dopiero w nowej wersji aplikacji.

Przyjąłem to do wiadomości i czekałem cierpliwie aż nowa wersja oprogramowania ujrzy światło dzienne. Jednak gdy to się stało moje problemy nie zostały rozwiązane. Po pierwsze wciąż nie mogę zapłacić za parking w Warszawie. Podobnie jak w starej wersji nie ma możliwości wyboru miasta a na stałe wgrany jest jedynie Wrocław. Ciekawe rzeczy dzieją się także przy płatności za bilety komunikacji miejskiej. W SkyCash 2.0 pojawiła się możliwość zakupu biletów jednorazowych. Dotychczas można było kupować tylko bilety czasowe. Po zakupie jednorazówki okazało się jednak, że dowód zakupu biletu widnieje w zakładce „Kontrola biletów” nawet kilkanaście godzin od transakcji. Wydawało się więc, że na jeden bilet można jeździć autobusem cały dzień. Nigdzie nie mogłem znaleźć informacji, jak długo taki jednorazowy bilet jest ważny. Ponownie sprawę załatwił dopiero telefon do biura prasowego firmy. Powiedziano mi, że jednorazówka ważna jest przez dwie godziny od momentu zakupu. Po tym czasie powinna zniknąć z zakładki kontrolnej, ale nie znika z powodu błędu w aplikacji, który ma zostać wkrótce naprawiony.

Rozumiem oczywiście, że SkyCash 2.0 to na razie wersja Beta i nie wszystko musi działać jak należy. Składano mi jednak obietnice, których nie dotrzymano i czuję się nieco zawiedziony. Na pochwałę zasługuje natomiast system do rezerwacji miejsc w kinach. Do tego lista kin została wzbogacona o sieć Multikino więc można wreszcie zarezerwować bilet w multipleksie a nie tylko w obiektach studyjnych.

Reasumując nowy SkyCash, który na razie jest dostępny jedynie na smartfony z systemem Android, ma zalety, których poprzednia wersja nie miała. Ale żeby od razu nazywać SkyCash 2.0 nową generacją? Trochę na wyrost. Poza tym specjaliści ze SkayCash powinni pomyśleć o lepszej komunikacji z klientami bo dodzwonienie się na infolinię graniczy z cudem. Non stop włącza się automatyczna sekretarka więc w zasadzie firma w mogłaby z takiej infolinii zrezygnować.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Idea rozdaje tablety za złotówkę...

No chyba nie wierzycie, że to prawda. Choć takie wrażenie można odnieść rzucając okiem na informację o nowej promocji tego banku. Idea proponuje bowiem możliwość zakupu tabletu marki Samsung lub Apple za symboliczną złotówkę. Wystarczy założyć lokatę terminową. Można z niej zrezygnować bez żadnych konsekwencji finansowych a sprzętu nie trzeba oddawać. Bajka? Czy może ktoś zamienił się tu w Św. Mikołaja?

Niestety, nie jest tak pięknie jakby mogło się wydawać, choć dojście, gdzie jest haczyk, wymaga nieco intelektualnego wysiłku. Ale po kolei. Promocja ma dwa warianty różniące się tabletem, jaki można kupić po wyjątkowo okazyjnej cenie. W pierwszym – jest to Samsung, o wartości 850 zł, w drugim iPad, o wartości 1449 zł. Nie wnikam już, czy podane ceny są rynkowe, ale raczej tak. Pobieżne przejrzenie ofert na Allegro wskazuje, że można znaleźć owe przedmioty i nieco taniej, i nieco drożej.

Każdy z dwóch wariantów ma cztery wersje, różniące się kwotami inwestycji. Najniższe z nich to 5 tys. dla Samsunga i 8 tys. zł dla Apple'a. Najwyższe to odpowiednio 55 i 90 tys. zł. Zapadalność lokat wynosi od 2 do 10 lat. Każdy okres oszczędzania dzieli się jednak na dwie części. W pierwszej oprocentowanie wynosi symboliczne 0,1 proc. W drugiej jest różne w poszczególnych wariantach i wersjach. I tak np. dla lokaty z Samsungiem, na 55 tys. zł i 2 lata – pierwszy okres oszczędzania wynosi 3 miesiące. W drugim okresie oprocentowanie nominalne wynosi 4,5 proc. Z kolei dla lokaty na 5 tys. zł z Samsungiem, pierwszy okres oszczędzania to aż trzy lata. W okresie drugim oprocentowanie równa się 3 proc. Jeżeli klient zrywa lokatę w pierwszym okresie, zobowiązany jest pokryć rzeczywisty koszt tabletu, a pieniądze potrącane są z kwoty lokaty. Jeżeli klient zrywa depozyt w drugim okresie jego trwania, nie musi nic płacić a nawet doliczane ma te symboliczne odsetki z pierwszego okresu.

Dla wyjaśnienia, w jaki sposób Idea Bank mami klientów niemal darmowym tabletem chociaż tak naprawdę to klient płaci za niego z własnej kieszeni, posłużę się przykładami lokat z Samsungiem na 55 i 5 tys. zł. Pomijam sytuację zerwania depozytu przed upływem pierwszego okresu bo tu sytuacja jest jasna – cena zakupu tabletu jest potrącana z oszczędności, więc o żadnym prezencie nie może być mowy. Niestety, podobnie jest gdy klient zrywa lokatę w drugim okresie jej trwania bądź wypełnia kontrakt do końca. Weźmy wersję na 55 tys. zł. Dzięki oprocentowaniu na 0,1 proc. przez 3 miesiące klient zyskuje na odsetkach niecałe 14 zł. Jednak na standardowej lokacie (w Idea Banku jest dostępna lokata z odsetkami na poziomie 6,3 proc. w skali roku) przez 3 miesiące mógłby uzyskać 866 zł. Różnica to 852 zł, a więc niemal dokładnie tyle, ile rynkowa cena tabletu Samsunga.

Niewiele lepiej jest z wersją lokaty na 5 tys. zł i z 10-letnim okresem zapadalności. Tu jak wspomniałem, pierwszy okres trwa 3 lata. Gdyby na ten czas ulokować pieniądze na depozycie standardowym, można by uzyskać 5,5 proc. w skali roku (to oprocentowanie zwykłej lokaty rocznej w Idea Banku, produktów trzyletnich instytucja nie oferuje). Zakładając, że przez trzy lata oprocentowanie tego depozytu nie zmieniłoby się, klient mógłby zarobić łącznie ok. 825 zł. Znowu prawie tyle samo, co wartość tabletu. Przy czym pomijam możliwość znalezienia na rynku lepszych warunków oszczędzania niż w Idea Banku. Podobne wyniki otrzymamy dla lokat na pozostałe kwoty i okresy oszczędzania oraz dla wariantów z iPadem.

Jak widać w żadnym przypadku nie można mówić o jakimkolwiek prezencie ze strony banku ani nawet o promocyjnym koszcie zakupu tabletu. Idea finansuje zakup elektroniki z przyszłych odsetek, których nie musi wypłacać klientowi (symboliczne 0,1 proc. można pominąć). Jedyna korzyść dla klienta to sfinansowanie zakupu tabletu przyszłymi odsetkami od swoich oszczędności. Ale ten sam efekt uzyskać można płacąc za sprzęt kartą kredytową. I nie trzeba w tym celu uciekać się do lokatowej ekwilibrystyki.

Produktowcom Idei oddać trzeba, że wpadli na kolejny niezły pomysł i czego jak czego ale kreatywności odmówić im nie można. Pytanie tylko, ilu użytkowników lokat z tabletem pozostanie z tym bankiem na dłużej, gdy zorientuje się, że zostało wmanewrowanych w grę na haczyki. I jak długo jeszcze taka gra będzie popłacać...

niedziela, 9 grudnia 2012

Czy 3D Secure na pewno jest bezpieczny?

Parę dni temu ING Bank Śląski wprowadził nowy sposób autoryzacji transakcji internetowych kartami kredytowymi – 3D Secure. Dla niezorientowanych w temacie przypominam, że 3D Secure to nic innego jak autoryzacja płatności hasłami jednorazowymi. O ile potwierdzanie w ten sposób przelewów wykonywanych z konta bankowego jest na porządku dziennym, o tyle w przypadku płatności z karty wciąż jest rzadko spotykany. Śląski wcześniej już wprowadził te metodę do autoryzacji transakcji debetówkami. Nowość tę ma w swojej ofercie jeszcze tylko kilka banków, m.in. BZ WBK, Millennium i Citi Handlowy.

Pojawia się jednak zasadnicze pytanie: czy aby na pewno sposób autoryzacji uważany za najbezpieczniejszy jeżeli chodzi o transakcje dokonywane z poziomu konta internetowego jest równie bezpieczny, w przypadku płatności kartami? Ziarno niepewności zasiane zostało ostatnio, gdy przez zupełny przypadek udało się ominąć to zabezpieczenie jednemu z klientów Citi Handlowego. Informację na ten temat opublikował serwis Niebezpiecznik.pl. Dostępna jest pod tym adresem:


O co chodzi? Właściciel karty kredytowej Handlowego chciał zapłacić za zakupy na Allegro. Gdy pojawiło się okienko autoryzacyjne z prośbą o podanie hasła jednorazowego, kliknął odpowiedni przycisk, ale hasło nie dotarło. Poprosił o nie ponownie, ale system zamiast wygenerować nowe hasło po prostu autoryzował transakcję, bez wpisania odpowiedniego ciągu cyfr.

Okazało się, że w przypadku, gdy nie ma możliwości wygenerowania hasła jednorazowego, co może być spowodowane różnymi przyczynami, np. technicznymi, system nie przerywa transakcji, tylko umożliwia jej dokonanie bez potwierdzenia hasłem.

Bank wyjaśnił, że przyczyną tej sytuacji jest błąd po stronie firmy dostarczającej zabezpieczenie 3D Secure. Oznacza jednak, że jeżeli ktoś zgubiłby kartę a znalazca chciałby wykonać nią płatność nim zostanie zastrzeżona, mógłby zrobić to bez najmniejszego problemu. To stawia pod znakiem zapytania przydatność 3D Secure, jako metody zapewniającej bezpieczeństwo internetowych zakupów. Mam nadzieję, że to rzeczywiście był wypadek przy pracy i w przyszłości podobnych sytuacji nie będzie. Bo gdyby jednak się powtarzały, mogłyby znacznie utrudnić upowszechnienie się tej metody uwierzytelniania transakcji, uznawanej za jedną z najbardziej niezawodnych.

piątek, 7 grudnia 2012

Długa lista bankowych grzechów

Oglądając telewizyjne spoty, surfując po korporacyjnych witrynach czy przeglądając reklamowe foldery banków, można by dojść do wniosku, że dla polskich instytucji klient jest oczkiem w głowie. W praktyce wciąż są banki, które traktują go jak zło konieczne. Gdyby tylko udało im się znaleźć jakiś sposób na zarabianie pieniędzy bez udziału wiecznie niezadowolonych, narzekających i wylewających swoje żale na internetowych forach użytkowników kont, kart czy spłacających kredyty, najchętniej w ogóle nie zawracałyby sobie nimi głowy.

Wiem, że to co wyżej napisałem nie jest specjalnie odkrywcze i podobne przeświadczenie ma wielu czytelników tego bloga. Ale ostatnia kontrola przeprowadzona w bankach przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów pokazuje, że muszą one jeszcze dużo zmienić, by przytoczona przez mnie opinia przestała być powszechna.

Raport z kontroli UOKiK liczy prawie 100 stron i przedstawia kilkadziesiąt grzechów, jakie mają na swoim sumieniu banki, SKOK-i i prywatne firmy, oferujące pożyczki gotówkowe. Urząd zbadał w jaki sposób instytucje przestrzegają znowelizowanej Ustawy o kredycie konsumenckim. I chociaż generalnie sytuacja nie jest zła, to są kredytodawcy, którym nad wyraz ciężko przychodzi dostosowanie się do nowych, korzystnych dla klientów, reguł gry.

Czytając pokontrolny raport byłem zaskoczony, że pod względem respektowania nowej ustawy, banki wcale nie wyróżniają się pozytywnie na tle innych instytucji udzielających pożyczek, w tym niesławnych parabanków. UOKiK zarzuca bankowcom, że w umowach kredytowych stosują masę niepoprawnych a wręcz niedozwolonych klauzul. Najczęściej, dzięki takim zapisom, banki gwarantują sobie możliwość zmiany warunków spłaty, w tym wysokości oprocentowania oraz prowizji, nie precyzując, kiedy i w jakim wymiarze te zmiany mogą nastąpić. W rezultacie więc banki mogą kształtować koszty obsługi zadłużenia według własnego widzimisię, a klient po podpisaniu umowy kredytowej, nigdy nie wie, ile faktycznie będzie musiał pieniędzy oddać.

UOKiK zarzuca też bankom wiele błędów w procedurach windykacyjnych. Czytając pokontrolny raport można dojść do wniosku, że pożyczanie pieniędzy od polskiej instytucji to igranie z ogniem. Wystarczy niewielkie opóźnienie w spłacie choćby jednej raty, by przeciwko klientowi zostały wytoczone najcięższe działa, jakich nie powstydziłaby się radziecka armia w bitwie pod Kurskiem. Ponadto klient nie tylko jest karany wysokimi odsetkami od zadłużenia przeterminowanego, co jest zrozumiałe, ale także wysokimi opłatami za czynności windykacyjne. Banki nie limitują liczby takich działań, dzięki czemu mogą uczynić z nich doskonałe źródło dodatkowych dochodów.

To oczywiście przykłady, odnoszące się zresztą do jednej tylko części działalności banków. Wydaje mi się, że instytucje mają sporo do zrobienia także po stronie oferty depozytowej. Kilka dni temu pisałem w Dzienniku Gazecie Prawnej o tym, jak to kilka banków dyskryminuje swoich lojalnych klientów, dając im o wiele gorsze warunki oszczędzania niż klientom nowym, podkupionym od konkurencji. To zjawisko się nasila i, jak sądzą eksperci, z całą mocą eksploduje w przyszłym roku.

Podsumowując, nie chciałbym być przesadnie krytyczny wobec banków. Ale przyznacie, że nie mają one ostatnio najlepszego „piaru” i takie przypadki jak tu opisałem na pewno ich wizerunku nie zmienią na lepsze.

wtorek, 4 grudnia 2012

To już koniec moneybacków?

Oto prosta zagadka: jaka jest różnica, między 3 proc. ze 100 zł, a 3 zł ze 100 zł? Na pierwszy rzut oka nie ma żadnej. A jednak. Udowodnił to Bank Millennium wprowadzając zmiany do oferowanego przez siebie Dobrego konta.

Rachunek wyposażony jest w tzw. moneyback. Program ten umożliwia odzyskanie części pieniędzy wydanych za pomocą karty debetowej dołączonej do rachunku. I właśnie w zasadach działania tego programu, jak donosi serwis PRNews, Millennium wprowadza niekorzystne dla klientów zmiany.

Dotychczas program działał w ten sposób, że bank zwracał klientom 3 proc. wszystkich wydatków kartą w sklepach spożywczych, supermarketach i na stacjach benzynowych. Oczywiście ustalony był maksymalny limit zwrotu, który nie mógł być wyższy niż 50 zł miesięcznie. Zatem, aby skorzystać maksymalnie na propozycji Millennium należało w ciągu miesiąca wydać kartą ok. 1700 zł.

Od marca Millennium będzie zwracać już nie 3 proc., a 3 zł od każdych 100 zł wydanych kartą. Niby to samo, ale oznacza to, że klient nie dostanie ani grosza zwrotu, jeżeli zapłaci jednorazowo choćby o złotówkę mniej od „stówki”. Jeżeli karty używa się w osiedlowym sklepie przy drobnych zakupach, można wydać nawet i 2 tys. zł a zwrotu nie uzyska się wcale. Ponadto płacąc za zakupy np. 299 zł zwrot wyniesie 6 zł, a nie prawie 9 zł, jak dotychczas.

Gorycz niekorzystnych nowości Millennium osładza rozszerzeniem o apteki i przychodnie lekarskie listy placówek, w których dokonywać można zakupów uprawniających do zwrotu. Nowe reguły zaczną obowiązywać w marcu przyszłego roku.

Decyzja Millennium wpisuje się w trwający już od kilku miesięcy proces wygaszania programów typu moneyback. Wcześniej kilka banków, m.in. BPH i BZ WBK, również pozmieniało swoje oferty na niekorzyść klientów. Wszystko to spowodowane jest zapowiedzianymi obniżkami prowizji interchange, z której w większości są finansowane zwroty.

Według mnie zbliżająca się likwidacja tego typu ofert to nie dramat, bo nie sądzę by wielu klientów wybierając ofertę banku kierowało się tym, czy ma on moneyback czy nie. Natomiast zawiedzione mogą być te osoby, które liczą każdy grosz a zwrot wydatków był dla nich jedynym sposobem zaoszczędzenia jakichkolwiek pieniędzy.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Jak oszczędzać, żeby o tym nie wiedzieć?

Mam dobrego kolegę, który obok wielu zalet ma pewną wadę: oszczędzanie przychodzi mu z niewiarygodną wręcz trudnością. Niezależnie od przyjętych metod oraz mocy postanowienia, na dłuższą metę nic z tego nie wychodzi. Zawsze znajduje cel, na który można wydać właśnie odłożone pieniądze.

Z wielką radością kolega przyjął więc parę miesięcy temu do wiadomości, że jeden z banków wprowadził do oferty nowy produkt oszczędnościowy, którego największą zaletą ma być oszczędzanie mimo woli. Tak, tak, mam na myśli mSavera mBanku. Wkrótce potem pomysł został skopiowany przez Credit Agricole, który uruchomił program „Oszczędzanie na okrągło”. Oba rozwiązania różnią się od siebie pewnymi szczegółami, ale zasada działania jest podobna: przy każdym użyciu karty, na specjalnym rachunku lądować ma pewna niewielka sumka, pobierana z konta osobistego. Jej wielkość uzależniona jest od kwoty transakcji. Zazwyczaj jest to różnica między faktycznym wydatkiem a jakąś okrągłą liczbą. Ze względu na to, że efektem takiego zaokrąglanie są niewielkie ubytki z konta, oszczędzanie ma się odbywać w miarę bezboleśnie dla użytkownika. Klient ma po prostu nie odczuwać tego, że za każdym razem gdy płaci kartą oszczędza kilka złotych.

Przyznać muszę, że zaraz po rozpoczęciu oszczędzania z mSaverem mój znajomy był zachwycony tym rozwiązaniem. Miał świadomość, że odkłada pieniądze a jednocześnie w ogóle nie odczuwał ubytku tych sum z konta. Tak to działało do czasu, aż któregoś pięknego dnia postanowił sprawdzić, ile z tych końcówek udało mu się nazbierać. Okazało się, że na specjalnie wydzielonym rachunku znalazło się już kilkaset złotych. Wprost ciężko było mu w to uwierzyć, bo wcześniej nigdy to się nie udawało.

Niestety, wraz z uzyskaniem wiedzy o takim sukcesie pojawiły się pierwsze problemy. Mój znajomy zaoszczędzoną kwotę zaczął traktować jak ekstra przychód, premię czy trzynastą pensję, którą można po prostu wydać. W głowie zaś zaczęły kiełkować pomysły, co by tu za to można było kupić. Choć pieniądze wciąż jeszcze widnieją na jego rachunku, to ich przyszłość nie jest pewna. Najwyraźniej w jego przypadku sprawdza się powiedzenie, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zaś oba banki, czyli mBank i Credit Agricole, aby odnotowywać sukcesy w pozyskiwaniu oszczędności na dłużej, w swoje systemy wpleść muszą jakiś mechanizm zabezpieczający przed niekontrolowanym wzrostem żalu. Domyślam się bowiem, że wielu klientów będzie miało podobny problem, jak mój znajomy.