poniedziałek, 18 listopada 2013

KNF ostrzega, Sofort się broni

Komisja Nadzoru Finansowego opublikowała dzisiaj pismo, w którym ostrzega konsumentów przed korzystaniem z usług niektórych firm pośredniczących w przelewach internetowych. Chodzi o podmioty, które w celu wykonania płatności, proszą o login i hasło, potrzebne do zalogowania do serwisu transakcyjnego banku klienta, oraz o hasło jednorazowe, wymagane przy wykonaniu przelewu. Zdaniem KNF osoby korzystające z usług takich firm działają niezgodnie z regulaminami prowadzenia rachunków bankowych, bo te zabraniają odstępowania danych logowania osobom trzecim. Takie postępowanie uniemożliwia dochodzenie praw w postępowaniu reklamacyjnym na wypadek, gdyby pośrednik zdefraudował środki zgromadzone na koncie. Nade wszystko naraża na utratę wszystkich pieniędzy znajdujących się na rachunku oraz na wgląd osób trzecich w historię transakcji na ROR.

Na szczęście na rynku nie ma zbyt wielu firm, które w ten sposób działają. Podkreślić należy, że ostrzeżenie nie dotyczy popularnych przelewów pay by link, które w momencie dokonania płatności, przekierowują klienta na stronę logowania do serwisu transakcyjnego banku, i pozwalają klientowi dokonać transakcji wewnątrz systemu bankowego. Ze znanych dużych firm, które świadczą usługi w schemacie piętnowanym przez KNF, jest niemiecka firma Sofort. Obsługuje m.in. amerykańską ambasadę w Warszawie oraz internetowy sklep znanej sieci salonów obuwniczych – Deichmann. 




Ale firma Sofort broni się, że działa już od kilku lat w dziesięciu krajach w Europie i nigdy nie zdarzyło się oszustwo czy kradzież danych osobowych, przy wykorzystaniu oferowanej przez nią usługi. Podkreśla też, że zarzuty podobne do tych sformułowanych przez KNF stawiano jej także w Niemczech kilka lat temu. Wówczas tamtejszy urząd antymonopolowy stanął po stronie firmy Sofort a banki zostały zmuszone do zmiany swoich regulaminów w ten sposób, aby korzystanie z jej usług nie było sprzeczne z wewnętrznymi przepisami banków.

Cieszę się, że Sofort okazuje się być uczciwą firmą, o ile informacja o tym, że żaden fraud nigdy się jej nie zdarzył, jest prawdą. Niestety nie jestem w stanie tego sprawdzić. Natomiast wiem, że w sieci pełno jest naciągaczy i oszustów. Wydaje mi się więc, że lepiej dmuchać na zimne i z założenia apelować, by danych logowania do konta oraz haseł jednorazowych nie zdradzać nigdy i nikomu pod żadnym pozorem. I to niezależnie od tego czy jest to zgodne czy niezgodne z regulaminem danego banku. Działania KNF wydają mi się więc uzasadnione, mimo że w pewnym sensie mogą być krzywdzące dla Sofort.

Więcej na ten temat piszę jutro w DGP.

niedziela, 17 listopada 2013

Pekao też chce uczyć dzieci oszczędzania

Pekao najwyraźniej pozazdrościł PKO BP pomysłu na odmłodzenie swojej klienteli bo od niedawna ma ofertę konkurencyjną do Konta Dziecka, dotąd jedynego rachunku, przeznaczonego dla dzieci w wieku poniżej 13 lat. Konto Dziecka to rozwinięcie idei szkolnych kas oszczędności, które są domeną PKO od lat. Niedawno bank zdecydował się rewitalizować kasy a później wprowadził ofertę dla najmłodszych klientów. Teraz ma ona konkurencję w postaci rachunku oszczędnościowego Mój Skarb, oferowanego przez Pekao. 

Mój Skarb to konto oszczędnościowe, które można założyć dziecku tuż po jego narodzeniu. Rodzice czy dziadkowie mogą nań wpłacać pieniężne prezenty dla swojego potomka a ten może zastąpić świnkę-skarbonkę rachunkiem bankowym, odkładać na nim kieszonkowe i tym samym uczyć się oszczędzania od najmłodszych lat.

Niestety, w porównaniu do Konta Dziecka Mój Skarb wypada dość słabo. Przede wszystkim nie jest wzbogacony o serwis transakcyjny, który jest największą zaletą propozycji PKO. Za jego pomocą dziecko może dzielić swoje pieniądze na różne „kupki”, definiując samodzielnie cele oszczędzania, przelewać pieniądze między nimi i uczyć się bankowości internetowej. Ponadto warunki finansowe oferty Pekao znacznie odbiegają od propozycji PKO. Wprawdzie w jednym i drugim banku rachunek można założyć za darmo a jego prowadzenie nic nie kosztuje ale już oprocentowanie oszczędności w PKO jest znacznie atrakcyjniejsze. Gdy saldo Konta Dziecka nie przekracza 2,5 tys. zł, bank dolicza do niego 4,5 proc. w skali roku. Na rynku ciężko znaleźć rachunek oszczędnościowy z porównywalnymi odsetkami. Po przekroczeniu tego salda bank płaci 2 proc. Natomiast w Pekao oprocentowanie wynosi 2 proc. niezależnie od wielkości zgromadzonych środków.

Na razie trudno rozsądzić, czy oba banki pozostaną odosobnione w walce o najmłodszego klienta na rynku, czy też ich działania w tym zakresie wyznaczą początek nowego trendu w polskiej bankowości. Wiadomo jednak, że zaostrza się konkurencja między dwoma największymi bankami na rynku. Pekao i PKO od dawna walczą o palmę pierwszeństwa w zakresie wielkości aktywów, liczby klientów czy wysokości kredytów. Ostatnio jednak ta rywalizacja nabrała nowego kształtu, przy czym wygląda na to, że PKO jest za każdym razem o krok przed adwersarzem. Tak było w przypadku wprowadzenia na rynek aplikacji płatniczej (IKO wyprzedziło o kilka miesięcy PeoPay), czy akwizycji (PKO przejmuje właśnie Nordea Bank a Pekao ma ochotę zrobić to samo z BGŻ). Teraz podobnie jest w przypadku oferty dla najmłodszych dzieci. Ciekawe, jaki będzie następny etap tej rywalizacji.

wtorek, 5 listopada 2013

Aliora dywersja przeciw IKO

Budowa lokalnego standardu płatniczego pod auspicjami PKO BP idzie powoli. Projekt nazwany roboczo IKO Plus rozwija się, choć nie tak szybko, jakby można było tego oczekiwać. Być może dlatego, że jego organizacja należy do najtrudniejszych przedsięwzięć, z jakimi musiał poradzić sobie nasz sektor bankowy. Wystarczy powiedzieć, że w projekcie bierze udział sześć dużych banków, mających sprzeczne interesy i na co dzień konkurujących ze sobą.

Poza tym instytucje budujące IKO posiadają ok. 60 proc. krajowego rynku detalicznego. Nic więc dziwnego, że pojawiają się wątpliwości natury prawnej, czy tego typu porozumienie jest zgodne z przepisami antymonopolowymi. Choć większość ekspertów jest zdania, że te wątpliwości są nieuzasadnione, to na pewno sprawiają one, że osoby odpowiedzialne w tym projekcie za aspekty formalne zastanowią się dwa razy, nim złożą swój podpis na jakimś dokumencie. To nie sprzyja tempu prac.

Wciąż uważam, że IKO Plus ma duże szanse na zostanie naszym narodowym standardem płatności mobilnych. Choć wydaje mi się, że decydujący wpływ na to będą mieli ludzie, którzy staną na czele spółki powołanej do jego budowy. O tym, kto ma szanse zasiąść na fotelu jej prezesa, piszę w jutrzejszym tekście w DGP. W tym miejscu chciałbym podzielić się zaś wątpliwościami, co do postawy Aliora, która może zagrozić powodzeniu projektu na obecnym etapie jego budowy.

Bank ten znalazł się w grupie trzech instytucji finansowych, które wzięły udział w projekcie płatności mobilnych, konkurencyjnym dla IKO. Piszę oczywiście o rozwiązaniu płatniczym skierowanym do klientów sieci dyskontów Biedronka. Nie wierzę w powodzenie tego projektu. Jego uruchomienie ma być może jakiś sens, ale jest on głęboko ukryty. W moim odczuciu płatności mobilne w Biedronce, w zaproponowanym przez Getin, Pekao i Alior kształcie, nie mają szans na przetrwanie próby czasu. 


Jednak udział w tym projekcie tego ostatniego pozostali członkowie koalicji budującej IKO Plus mogą potraktować jak cios w policzek. Zastanawiam się skąd decyzja władz Aliora. Czyżby nie wierzyły w powodzenie inicjatywy, w której biorą udział i zabezpieczają się na dwa fronty? Dziwię się, że do tej pory żaden z prezesów banków wchodzących w skład inicjatorów IKO Plus nie odniósł się do decyzji Aliora i nie uczynił wobec niego jakiegoś gestu sugerującego, że takie zagranie jest nie fair. Może to zachęcić do kolejnych dywersji, które doprowadzić mogą do chaosu. Jego skutki ciężko dziś przewidzieć.

poniedziałek, 21 października 2013

No i ruszyły mobilne płatności w Biedronce

Nie tylko klienci Pekao będą mogli z nich korzystać, bo aplikacja iKasa jest dostępna także dla użytkowników Alior Banku i Getinu. Aby dokonać transakcji trzeba podać kasjerce sześciocyfrowy kod, wygenerowany przez aplikację w smartfonie. Pracownik sklepu wprowadza cyfry do systemu i następuje płatność. Wszystko ma być szybkie, łatwe i przyjemne. 

Tyle że przed transakcją aplikacja musi być uruchomiona i połączona z internetem. A w sklepach Biedronki nie ma zapowiadanego wcześniej WiFi. Władze sieci doszły do wniosku, że rozwiązanie takie będzie zbyt skomplikowane. Dostęp do internetu musiałby być zabezpieczony, bo w przeciwnym razie korzystający z niego łatwo mogliby stać się celem ataku hakerów. A jeżeli dostęp byłby chroniony hasłem, to klienci musieliby w jakiś sposób je pozyskiwać a następnie się logować. Oj, wydłużyłoby to czas transakcji, wydłużyło...

W rezultacie krąg użytkowników aplikacji będzie ograniczony do najbardziej świadomych właścicieli telefonów komórkowych, których liczbę w skali kraju pewnie można określić na ok. milion osób (tak to szacowali kiedyś przedstawiciele mBanku zapowiadając start płatności zbliżeniowych NFC w telefonie). Jak dużo z nich kupuje w Biedronce? Pewnie sporo, ale mimo wszystko będą stanowili tylko niewielką część wszystkich klientów tej sieci dyskontów.

Pojawia się zatem podstawowe pytanie: po jasny gwint handlowcom taki eksperyment, skoro z góry wiadomo, że mało kto będzie z niego korzystał i nie ma szans na to, by w przyszłości krąg zainteresowanych znacząco się powiększył? Bo pomysły na płatności mobilne z wykorzystaniem hasła podawanego kasjerce to rozwiązanie prawie archaiczne i nie przyjmie się choćby nie wiem co. Również PKO BP musi wartko pracować nad udostępnieniem w swoim IKO funkcjonalności zbliżeniowej, bo w przeciwnym razie ograniczy grono swoich użytkowników do wąskiej grupy miłośników gadżetów.

Odpowiedź może być bardzo prosta. Być może właściciel Biedronki chce przetestować płatności bezgotówkowe, potwierdzić, że klienci płacący w ten sposób wydają więcej, albo przynajmniej nie wydają mniej, niż posługujący się gotówką. I uzasadnić decyzję o rozpoczęciu akceptacji kart, która, moim zdaniem, jest nieodwracalna. Zwłaszcza, że Biedronka zabiega o coraz bogatszego klienta. Świadczyć o tym może choćby fakt, że zabrania mówić o sobie: sieć dyskontów. Ma więc aspiracje sięgać do kieszeni lepiej uposażonych ludzi, którzy nie wyobrażają sobie życia bez plastikowej karty. A jak wytłumaczyć opinii publicznej rozpoczęcie akceptacji przy prowizji 0,5 proc., gdy wcześniej wielokrotnie deklarowało się, że nie dopuści się do zwiększenia kosztów dla dobra klientów?

Udzielanie odpowiedzi na to pytanie wydaje się zbędne. Zobaczycie, że w przyszłym roku ostatni Mohikanin obrotu gotówkowego zakończy pewną erę i rozpocznie przyjmowanie płatności kartami. I bardzo dobrze bo jako klient sieci handlowych i fan nowoczesnych technologii w bankowości, postrzegam Biedronkę jak dinozaura a brak możliwości płacenia tam kartą jest podstawowym powodem, dla którego jeszcze nigdy nie zrobiłem zakupów w sklepie z biedronką w logo.

sobota, 19 października 2013

Paytrade wciąż działa

Jakiś czas temu opisałem na blogu i w DGP przypadek firmy Paytrade. Możecie przypomnieć sobie o tym tutaj:


Swoją działalność firma reklamowała, jako cudowny sposób na zarabianie pieniędzy, wymyślony przez szwajcarskich matematyków. Na pierwszych chętnych, którzy zaangażowaliby się w ten biznes, czekać miały służbowe Porsche Cayenne. Już samo to sugerowało, że biznes jest co najmniej dziwaczny i ma nierealne założenia.

Na czym polegał? W wielkim skrócie: Paytrade werbowała osoby zainteresowane zakupem długoletnich polis kapitałowych. Klienci, za pośrednictwem Paytrade, mieli nabywać ubezpieczenia w jednym z towarzystw, które wypłacało z tego tytułu prowizję. Pieniądze te miały być inwestowane, np. w farmy wiatrowe, a duża część zysków z tego tytułu miała trafiać do pierwotnego inwestora. Dodatkowo każdy, kto polecił inną osobę zdecydowaną wejść do systemu, miał dostawać część prowizji z polisy nowego członka. W rezultacie wszyscy mieli być szczęśliwi i zarobieni.

Niestety, szybko okazało się, że towarzystwa ubezpieczeniowe, z którymi miała ponoć współpracować Paytrade, zaprzeczyły, aby jakakolwiek współpraca wiązała je z tą firmą. Z kolei sama Paytrade wylądowała na liście ostrzegawczej, prowadzonej przez Komisję Nadzoru Finansowego, jako podmiot wykonujący działalność bankową bez wymaganych zezwoleń. Wydawać by się mogło, że biznes wkrótce zwinie skrzydła i szybko ślad po nim zagnie. Ale okazuje się, że nie, bo firma cały czas funkcjonuje.

Aby sprawdzić, na jakich zasadach, postanowiłem spotkać się z jej przedstawicielem. Okazuje się, że za siedzibę Paytrade robi wynajmowane w centrum Warszawy tzw. wirtualne biuro na godziny. Choć te informacje mogą być już nieaktualne, bo teraz na stronie internetowej firmy w danych na temat centrali pojawia się adres z Nowego Jorku. Obecnie firma nie zajmuje się już sprzedażą ubezpieczeń, tylko prowadzeniem systemu czy klubu, a więc grupy osób, która w zamian za pewne korzyści jest w stanie zapłacić określoną kwotę. Ta kwota to nawet kilkaset euro. A korzyści, o których mowa, to np. usługi kancelarii prawnej, pomagającej rozwikłać spory z towarzystwami ubezpieczeniowymi. Część opłaty, wnoszonej przez osobę wstępującą do grupy, stanowi dochód osoby, która ją poleciła. I tak to ma się kręcić.

Dzisiaj zatem Paytrade to kolejny system marketingu wielopoziomowego tzw. MLM, jakich w sieci i w realu można znaleźć wiele. Niektóre z nich działają od lat, jak np. organizowany przez firmę Amway. Inne funkcjonują od niedawna, jak np. Lyoness. I często budzą kontrowersje a ludzie utożsamiają je z piramidami, co nie zawsze jest prawdą. Od piramidy finansowej systemy MLM różnią się tym, że jego uczestnik dostaje towar lub usługę w cenie odpowiadającej jego wartości, np. kosmetyki, na co w piramidzie liczyć nie można.

Pojawia się zatem podstawowe pytanie, czy usługi dostarczane członkom Paytrade są warte kilkaset euro. Mi wydaje się to co najmniej wątpliwe. Nie można też pominąć faktu, że firma wciąż znajduje się na liście ostrzeżeń KNF. Każdy, kto zastanawia się nad wejściem do tego systemu, powinien o tym pamiętać.

wtorek, 15 października 2013

Wersja light jeszcze wróci...

Czy banki mogą wrócić do wersji light serwisów transakcyjnych, przeznaczonych do używania na telefonach komórkowych? Tezę taką odrzuciła większość uczestników wczorajszej debaty z okazji 15-lecia bankowości internetowej, jaka odbyła się podczas Kongresu Bankowości Detalicznej. Mnie wydaje się jednak, że mogą nie mieć racji. 

 
Obecnie większość banków oferuje klientom aplikację, którą można zainstalować na smartfonie i dzięki niej sprawdzać saldo czy wykonywać przelewy z rachunku osobistego. Wersja light, czyli strona internetowa serwisu transakcyjnego specjalnie odchudzona, by lepiej działała na komórkach, postrzegana jest jako rozwiązanie przestarzałe i bez przyszłości. Wystarczy jednak przypomnieć sobie, że dawno temu, gdy bankowość internetowa startowała, również przeważały rozwiązania oparte na aplikacjach, tyle że instalowanych na komputerach osobistych. Było tak, ponieważ internet działał wówczas słabo a aplikacja pozwala oszczędzić ilość danych potrzebnych do przesyłania podczas sesji. Później, gdy jakość łączy poprawiła się, aplikacje ustąpiły pola serwisom działającym w przeglądarkach internetowych. I tak jest do dzisiaj, bo to rozwiązanie tańsze, bezpieczniejsze i łatwiej nim zarządzać.

Historia może się powtórzyć w przypadku bankowości mobilnej. Obecnie, ze względu na wciąż występujące problemy z szybkim internetem w komórce, aplikacja zainstalowana na smartfonie jest rozwiązaniem wygodnym dla klienta. Ale niekoniecznie dla banku. Przygotowanie i zarządzanie „apką”, jej aktualizacja i zabezpieczenia kosztują więcej niż utrzymanie serwisu przeznaczonego do przeglądarki. Wydaje się więc logiczne, że gdy jakość internetu mobilnego poprawi się, banki powrócą do nowej generacji serwisów light. Czy tak będzie oczywiście pewności nie ma, ale nie można z góry założyć, że aplikacje będą rządzić w bankowości mobilnej na wieki.

niedziela, 13 października 2013

Ważne zmiany w aplikacji Pekao

Jeżeli jesteś klientem tego banku, masz smartfona a przy okazji robisz czasem zakupy w Biedronce, to mam dla ciebie ciekawą informację. Od poniedziałku będziesz mógł płacić za zakupy w tej sieci dyskontów swoim telefonem bez konieczności zasilania przelewem elektronicznej portmonetki. Pekao wreszcie udało się połączyć aplikację płatniczą PeoPay z rachunkiem osobistym. Tak przynajmniej twierdzi biuro prasowe banku. 



Ostatnich kilka dni stoi pod znakiem ofensywy Pekao i jego rozwiązania służącego do transakcji mobilnych. Dopiero co okazało się, że Biedronka uruchomiła płatności bezgotówkowe z wykorzystaniem aplikacji PeoPay, a informację tę goni już kolejny news o integracji apki z kontem osobistym. Pekao stara się nadgonić dystans utracony do najważniejszego konkurenta, czyli PKO BP i aplikacji IKO. Dzięki sklepom Biedronki przy pomocy PeoPay można już płacić w ok. 8 tys. miejsc w całym kraju.

Oba banki walczą o wykreowanie standardu płatności mobilnych a każdy z nich ma nadzieję, że to jego pomysł jest lepszy. Mnie natomiast zastanawia, czy aby na pewno płatności mobilne to wynalazek, którego nam do szczęścia potrzeba a ich upowszechnienie się to tylko kwestia czasu. Czy będą jak poczta elektroniczna, która w praktyce całkowicie wyeliminowała potrzebę wysyłania papierowych listów? Czy też może będą jak wideorozmowa w telefonie komórkowym? Niemal każdy z nas może z niej korzystać we własnym smartfonie, jednak mało kto to robi a większość poprzestaje na zwykłej konwersacji. Może podobnie będzie z kartami płatniczymi, które nie dadzą się wyprzeć z rynku, gdyż w wystarczający sposób zaspokajają potrzeby płatnicze klientów? Wydaje mi się, że dziś jeszcze nie można odpowiedzieć na to pytanie z całkowitą pewnością.

piątek, 11 października 2013

Millennium zastawia pułapkę na kartowiczów

Większość z użytkowników kart kredytowych zapewne wie, a jeżeli komuś to jeszcze umknęło, donoszę, że wypłacanie nimi gotówki z bankomatów kompletnie się nie opłaca. Po pierwsze dlatego, że pobrane w ten sposób pieniądze od razu powiększają saldo zadłużenia, które podlega oprocentowaniu. A w przypadku kart kredytowych oprocentowanie to jest bardzo wysokie i zazwyczaj równe maksymalnemu limitowi, wprowadzonemu przez tzw. ustawę antylichwiarską. Obecnie wynosi 16 proc. w skali roku. Po drugie dlatego, że banki każą sobie słono płacić za skorzystanie kredytówką z bankomatu nawet swojego banku. Za tak nieprzemyślany gest klient karany jest więc podwójnie.

Z niemałym zdziwieniem powziąłem więc informację, że oto Millennium modyfikuje ofertę kart kredytowych i kwoty podjęte nimi z bankomatu zwalnia z oprocentowania w okresie bezodsetkowym. Ciężko było mi uwierzyć, że bank dobrowolnie rezygnuje z przychodów, zwłaszcza w okresie, gdy większość instytucji robi wszystko, by ze swoich klientów wycisnąć jak najwięcej. 



No i się nie pomyliłem. Wraz ze zmianą korzystną dla klienta wprowadzana jest inna, już mniej miła dla użytkowników kredytówek. Opłata za podjęcie gotówki z bankomatu za ich pomocą rośnie z, i tak już wysokich, 3 proc., do 3,99 proc. Przy czym podniesiona została także prowizja minimalna, z 7 do 9,99 zł. Co to oznacza? Załóżmy, że klient zdecyduje się wziąć z bankomatu 100 zł. A zachęcony ofertą Millennium uczyni to kartą kredytową. Za taką przyjemność zapłaci niemal 10 zł, czyli 10 proc. podejmowanej kwoty. Nawet jeżeli pieniądze spłaci w okresie bezodsetkowym i tak rzeczywiste roczne oprocentowanie takiego darmowego kredytu wyniesie ponad 200 proc. Taniocha, no nie?

Mam nadzieję, że żaden z moich czytelników nie da się złapać w pułapkę zastawioną przez Millennium. Zwłaszcza, że nie tak trudno ją dostrzec. Tym bardziej zastanawiające dlaczego i na kogo została zastawiona.

czwartek, 10 października 2013

Nie dajcie się złapać na lokaty z funduszem

Coraz więcej znajomych pyta mnie o opłacalność zakładania lokat z funduszem. Produkty tego typu znajdują się w sprzedaży już kilkunastu banków a przez niektóre z nich, jak np. BGŻ Optima, są intensywnie promowane zabawnymi reklamami w telewizji. Kuszą klientów superwysokim oprocentowaniem, na poziomie 6 czy 7 proc. w skali roku. Na tle standardowych 3 czy 4 proc. to całkiem sporo. Nie dziwię się więc, że ten wynalazek banków może wzbudzać zainteresowanie wielu osób. 



Ale nie dajcie się nabrać na ten haczyk. Cytując klasyka: lokata z funduszem ma tyleż wspólnego z tradycyjnym depozytem co krzesło z krzesłem elektrycznym lub demokracja z demokracją ludową. Innymi słowy zakładając lokatę z funduszem w gruncie rzeczy decydujecie się na rozpoczęcie oszczędzania z funduszem inwestycyjnym. Lokata jest przy tym tylko dodatkiem, który ma za zadanie zwabić was do banku.

Czy to się zatem może opłacać? Może, ale tylko pod warunkiem, że jesteście przekonani iż inwestowanie z funduszem to jest to, czego wam w życiu do szczęścia potrzeba. Wówczas kilka procent w skali roku, jaki dostaniecie na bezpiecznej lokacie, możecie potraktować jak wisienkę na torcie. A jeżeli bank oferuje możliwość zakupu jednostek funduszy bez opłaty za nabycie i umorzenie, to nie zapłacicie dodatkowych prowizji.

Reszta od lokat z funduszem powinna się trzymać z daleka. O zysku z wysoko oprocentowanego depozytu szybko zapomnicie i zostaniecie z funduszem, którego nie tak łatwo się pozbyć. Oczywiście w każdej chwili można umorzyć jednostki i otrzymać zwrot kapitału. Jeżeli jednak jest to fundusz akcyjny, a uwierzcie mi na słowo, że wraz z lokatami zazwyczaj sprzedawane są właśnie takie najbardziej agresywne produkty, trzeba mieć niezłego nosa, żeby wyjść z niego bez straty. Poza tym aby skorzystać z promocyjnej stawki na lokacie, w fundusz włożyć trzeba co najmniej dwa razy tyle. Potencjalne straty mogą być więc dużo wyższe, niż zysk z promocyjnego depozytu.

środa, 9 października 2013

Pekao nie dogoni PKO na skrzydłach Biedronki

No i wystartowały płatności mobilne w sieci dyskontów Biedronka. Może nie tak hucznie jak można by się spodziewać, bo nie we wszystkich sklepach i nie od razu, ale, jak donoszą internety, w niektórych placówkach sieci można już płacić telefonem. W ogóle to dziwna sytuacja zaistniała. Przyzwyczajony jestem do tego, że jeżeli jakaś firma wprowadza nowe rozwiązanie na rynek, to raczej chce się tym pochwalić a nie ukrywa się przed światem. Z Biedronką jest inaczej, bo oficjalnie nic nie mówi na temat aplikacji płatniczej a o jej wdrożeniu dowiadujemy się jakby przez przypadek, czy też dociekliwość moich kolegów po fachu. Znaczy to, że z jakichś powodów sieć dyskontów tym rozwiązaniem się nie szczyci. Trudno mi dociekać dlaczego, może po prostu nie wierzy w jego powodzenie albo boi się jakiegoś blamażu, gdy coś pójdzie nie tak? Lub nie jest to dla niej aż tak istotne?

W każdym razie od razu rozgorzała dyskusja, jak start płatności mobilnych w Biedronce wpłynąć może na powodzenie budowanego przez PKO BP systemu IKO. Moim zdaniem wcale nie wpłynie. Jeżeli rzeczywiście inne banki wejdą w koalicję z PKO przy budowie tego systemu, IKO zyska ogromną bazę klientów. Już ma szeroką sieć dostępnych bankomatów a wkrótce może zyskać jeszcze większą sieć akceptacji w sklepach (wejście do sojuszu zapowiedział największy agent rozliczeniowy czyli First Data). Jakiemukolwiek konkurencyjnemu systemowi będzie coraz trudniej. Poza tym pomysł płatności wprowadzony w Biedronce oparty jest na wirtualnej portmonetce. A to rozwiązanie tylko dla fascynatów i nie ma szans na upowszechnienie się, tak jak nigdy w naszym kraju nie zdobyła dużej popularności karta przedpłacona.

Jednak najlepiej na całym zamieszaniu wyjdzie Pekao. Bo to właśnie ten bank współpracuje z Biedronką przy płatnościach mobilnych i dostarcza jej swoją aplikację PeoPay. Tymczasem Pekao jest także agentem rozliczeniowym, czyli dostarcza do sklepów terminale do płatności kartami. I teraz pytanie, kto dostarczy takie urządzenia do trzech tysięcy sklepów Biedronki, gdy ta zdecyduje się przyjmować karty? Bo według mnie władze tej sieci nie będą miały wyboru i prędzej czy później podejmą decyzję o wprowadzeniu akceptacji kart. Bank Pekao stanie się wówczas jej naturalnym partnerem przy tej operacji. A dojść do tego może już w przyszłym roku, gdy prowizja od transakcji kartami spadnie do 0,5 proc.

poniedziałek, 30 września 2013

NBP znów straszy banki ustawą

Podczas dzisiejszego posiedzenia Rady ds. Systemu Płatniczego, działającej przy Narodowym Banku Polskim, przyjęto rekomendacje dla banków wydawców kart zbliżeniowych. Zaleca się w nich przede wszystkim wprowadzenie możliwości w miarę dowolnego włączania i wyłączania funkcji bezstykowej przez użytkowników karty. W sytuacji gdyby bank nie był w stanie zapewnić tego ze względów technicznych, ma dać klientom wybór, czy chcą używać karty zbliżeniowej czy tradycyjnej. Natomiast jeżeli nie spełni ani jednego ani drugiego warunku, będzie musiał pogodzić się z konsekwencjami finansowymi. A konkretnie będzie musiał wziąć na siebie wszystkie koszty nieautoryzowanych transakcji kartami zbliżeniowymi. Obecnie klient partycypuje w nich do równowartości 150 euro. Banki, które zdecydują się na wdrożenie rekomendacji, będą mogły utrzymać udział klienta, ale do wysokości maksymalnie 50 euro.

Rada przygotowała na banki jeszcze jednego straszaka: jeżeli nie wezmą sobie do serca jej rad, postara się o zmianę prawa w ten sposób, by musiały wprowadzić zmiany czy tego chcą czy nie. Zakładam jednak, że to nie będzie potrzebne, choć, jak pokazuje przykład redukcji prowizji od transakcji kartami, tzw. interchange, autorytet NBP nie jest wśród bankowców tak duży, jakby się mogło wydawać. W tym wypadku nie sądzę jednak, by instytucje szły na udry z bankiem centralnym. Biorąc pod uwagę możliwości techniczne i niewielką liczbę oszustw karcianych w Polsce, implementacja rekomendacji RSP nie wiąże się z nakładami finansowymi na tyle dużymi, by kruszyć o nie kopie. Poza tym ryzyko regulacji jest większe po tym, gdy okazało się, że ustawę nakładającą limity na interchange uchwalono dość gładko a posłowie w poskramianiu chciwości banków poszli dalej, niż można się było spodziewać.

Wydaje się, że działanie RSP to coś w rodzaju dmuchania na zimne. To zabezpieczenie na wypadek, gdyby w przyszłości okazało się, że karty zbliżeniowe przyczyniły się do jakiejś patologii. Jednak według mnie taka obawa nie jest uzasadniona a działanie RSP przypomina raczej ucieczkę przed nagonką ze strony niektórych mediów. Niewątpliwie jednak rekomendacje są korzystne dla klientów, którzy dzięki nim otrzymają realny pożytek – zmniejszenie udziału własnego na wypadek kradzieży karty ze 150 do 50 euro. Działanie RSP ocenić więc należy pozytywnie. W dodatku może wyznaczyć kierunek, w którym podążą regulacje w innych krajach. Nie tylko więc w płatnościach mobilnych możemy być liderami ale i w kreowaniu zasad rządzących nowoczesnym rynkiem bankowym.

niedziela, 22 września 2013

Szare chmury zawisły nad IKO

W piątek Senat przegłosował jednogłośnie nowelizację ustawy o usługach płatniczych, która ustanawia maksymalny limit na prowizję interchange. To opłata, którą handlowcy odprowadzają do banków z tytułu obsługi transakcji kartami. Z uwagi na fakt, że senatorowie nie wnieśli żadnych poprawek do projektu nowelizacji, zakończenie całego procesu legislacyjnego dobiega końca. Teraz czekamy już tylko na podpis prezydenta.

Tymczasem na ostatnim etapie parlamentarnej batalii o interchange, niemało kontrowersji wzbudziła interpretacja niektórych przepisów nowej ustawy, dokonana przez Związek Banków Polskich i MasterCard. Zdaniem obu instytucji, gdyby trzymać się literalnie treści nowelizacji, to płatności mobilne przy wykorzystaniu kart nie powinny być objęte regulacją. Ustawa definiuje bowiem kartę płatniczą jako kawałek plastiku. Gdy dane klienta, potrzebne do wykonania transakcji, zapisane zostaną w pamięci SIM telefonu komórkowego, to o karcie mowy być nie może. Taka interpretacja otwiera furtkę do wyższego interchange dla płatności NFC. To forsowana przez organizacje płatnicze technologia, wykorzystująca moduł zbliżeniowy instalowany w nowoczesnych smartfonach. Dzięki niemu komórką można płacić na tej samej zasadzie jak kartą zbliżeniową.

Zdaniem prawników, na których powołuje się m.in. Fundacja Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego, podstaw do takiej interpretacji nie ma. Decydować o tym mają intencje twórców ustawy. Pracujący nad nią posłowie i senatorowie wielokrotnie podkreślali, że ich zamiarem jest obniżenie kosztów obsługi transakcji dokonanych za pośrednictwem wszelkich systemów, w których interchange występuje. A więc także telefonami NFC.

Pojawiła się jednak obawa, że odkrytą właśnie furtkę MasterCard zechce wykorzystać. I będzie mógł to robić, dopóki ktoś nie udowodni, że ta nowa interpretacja jest nieprawidłowa. A to może potrwać. Dla handlowców nie ma to znaczenia, bo płatności mobilne stanowią promil wszystkich transakcji bezgotówkowych. Ich rola będzie oczywiście rosła, ale nim zdobędą zauważalny udział w rynku, miną jeszcze lata. W tym czasie w życie powinna już wejść dyrektywa przygotowywana przez Komisję Europejską, która zakłada objęcie regulacją także płatności NFC.

O wiele poważniejsze konsekwencje taka interpretacja nowej ustawy może mieć dla PKO BP. Bank ten ma ambicje zbudowania, w oparciu o swój system IKO, lokalnego standardu płatności mobilnych. Ale nie uda mu się to bez udziału innych banków, które już zadeklarowały udział w tym przedsięwzięciu. Teraz ich zaangażowanie w projekt może osłabnąć, bo inwestycja w IKO może nie mieć sensu, skoro potrzebne rozwiązania mobilne mogą dostać za darmo od MasterCarda i zarobić na tym co najmniej tyle samo, o ile nie więcej, niż na IKO.



Oficjalnie PKO bagatelizuje sprawę. Nie zgadza się z interpretacją przedstawiona przez ZBP i MC. Poza tym widzi przewagę IKO w tym, że jest to rozwiązanie prostsze i tańsze niż NFC. Na razie nie jestem jednak pewien, czy tego samego zdania będą pozostałe banki zainteresowane udziałem w projekcie IKO.

poniedziałek, 16 września 2013

Wkrótce przybędzie kilka milionów kart firmowych?

Coraz bliżej redukcji opłat na rynku kart płatniczych. Dzisiaj senacka Komisja Budżetu i Finansów Publicznych przyjęła bez poprawek projekt ustawy, który ustala na 0,5 proc. maksymalną wysokość interchange. To opłata ponoszona przez sklepy na rzecz banków za transakcje rozliczone przy pomocy wydanych przez nie kart płatniczych. Dla porządku trzeba dodać, że to nie wszystkie koszty z tym związane. Doliczyć do tego trzeba kilka innych mniejszych prowizji, marżę operatora terminali i czynsz za dzierżawę urządzenia, przy pomocy którego transakcje kartami są realizowane. Bez wątpienia interchange jest jednak najważniejszym składnikiem tych kosztów i handlowcy mają powody do radości. Jest niemal pewne, że ustawa wejdzie w życie 1 stycznia 2014 roku a od połowy przyszłego roku (obowiązuje sześciomiesięczny okres dostosowawczy) interchange spadnie z obecnych 0,8-1,3 do 0,5 proc.

To, że Senat ustawę przyjmie było do przewidzenia bo to w końcu Izba Wyższa przygotowała projekt w tej sprawie, który następnie trafił do Sejmu i tam został przez posłów „wzbogacony” o kilka poprawek. Na rozpoczynającym się w czwartek posiedzeniu Senatu sprawa powinna ostatecznie zostać przyklepana a do ostatecznego finału zabraknie już tylko podpisu prezydenta. Nie jest jednak jasne, jak na tę sytuację zareagują banki oraz organizacje płatnicze czyli MasterCard i Visa. Rekompensata przychodów ze spadającej interchange podniesieniem innych opłat lub wprowadzeniem nowych, nie będzie prosta bo w ustawie przewidziano pewne mechanizmy zabezpieczające przed takim działaniem. Nie sądzę jednak, by instytucje finansowe tak łatwo pogodziły się ze stratą kilkuset milionów złotych rocznie. Co mogą zrobić?

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to próba zastąpienia kart wydanych klientom indywidualnym kartami biznesowymi. Nie jest bowiem jasne, czy te drugie są objęte regulacją. Gdyby nie były znaczyłoby to, że banki i organizacje płatnicze mogą swobodnie, tak jak do tej pory, ustalać prowizję interchange od wykonanych nimi transakcji. W naszym kraju już kilka milionów osób pracuje na tzw. samozatrudnieniu. Prowadzą więc jednoosobowe firmy i mogą korzystać z biznesowych kart płatniczych. Banki bardzo szybko mogą więc zmigrować dużą część swoich klientów na karty biznesowe a wtedy statystyki kart w krótkim czasie zostaną postawione do góry nogami.

czwartek, 12 września 2013

Rekordowy kwartał kart

Najnowsze dane na temat liczby kart płatniczych oraz wykonanych nimi transakcji dowodzą, że wbrew opiniom sceptyków, zmiana polityki cenowej banków oraz spadek prowizji interchange pozytywnie wpływają na rozwój obrotu bezgotówkowego. Kart mamy coraz więcej, płacimy nimi coraz częściej i to również za drobne zakupy. Euforii może i nie ma, ale czyż nie oznacza to, że zmiany na rynku idą w dobrym kierunku? Pisałem o tym tutaj:


Ewolucja tabel opłat i prowizji trwa od dłuższego czasu a wywołana jest już przeprowadzonymi i planowanymi obniżkami prowizji interchange, jaką właściciele sklepów odprowadzają do banków za przyjęte transakcje kartami. Banki rekompensują sobie spadek przychodów z tego tytułu podnosząc opłaty dla klientów. Ale zwykle tylko dla tych, którzy nie wykonują kartami transakcji bezgotówkowych. Okazuje się, że to znakomity doping do rozpoczęcia używania kart w sklepach dla ludzi, którzy do tej pory wybierali pieniądze z bankomatów i używali gotówki. Klientom ciężko zrezygnować z wygody, jaką daje karta bankowa a jednocześnie są na tyle oszczędni, by skorzystać ze sposobu na uniknięcie dodatkowej prowizji.

O takim zjawisku mówią eksperci. Wydaje się, że to samo udowadniają również właśnie opublikowane statystyki Narodowego Banku Polskiego. Wynika z nich, że w II kwartale bieżącego roku liczba aktywnych kart płatniczy osiągnęła rekordowy poziom w historii i wyniosła ok. 34,4 mln sztuk. Na koniec marca kart było 33,6 mln. Co ważne, po raz pierwszy od kilku lat nie tylko wzrosła liczba kart debetowych, ale również i kredytowych. W czerwcu było ich ponad 6,3 mln, o ok. 30 tys. sztuk więcej niż w poprzednim kwartale.

Cieszyć powinien także dynamiczny wzrost liczby i wartości transakcji bezgotówkowych, wykonanych przy ich pomocy. Tych pierwszych było ok. 357,4 mln. Łącznie zapłaciliśmy kartami na kwotę 32,7 mld zł. Obie dane to również historyczne rekordy. Trzeba też zauważyć, że szybciej rośnie liczba transakcji niż ich wartość. A to oznacza, że coraz częściej płacimy za drobniejsze zakupy. Rok temu średnia wartość transakcji kartą wynosiła 98 zł. Na koniec marca było to 92 zł a w II kwartale – 91,5 zł. To zapewne efekt upowszechnienia zbliżeniówek.

środa, 11 września 2013

Czy bankowość tabelkowa przetrwa?

Dziś mBank zamierza zaprezentować się podczas międzynarodowej konferencji technologicznej Finovate w Nowym Jorku. Minęły trzy miesiące od rynkowego debiutu projektu BRE a jednocześnie rok od startu innego nowoczesnego banku – Alior Sync. Pomyślałem, że to dobry moment, aby spytać, czy te wszystkie technologiczne fajerwerki na pewno są nam w bankowości potrzebne.

Domyślam się, że pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków pamięta jeden z hitów lat 80-tych: zegarek elektroniczny z pozytywkami. Miał cztery przyciski, siedem melodyjek, budzik, stoper, kalendarz i nawet światełko przydatne w ciemności. Charakteryzował się tym, że odmierzanie czasu było tylko jedną z wielu jego funkcji, i mam wrażenie, że wcale nie najważniejszą. Dla tych wszystkich, którzy nie pamiętają jak taki zegarek wyglądał przypominam (zdjęcie znalezione w serwisie wp.pl):



Ale o tym gadżecie z przeszłości na blogu o pieniądzach wspominam nieprzypadkowo. Kojarzy mi się bowiem z najnowocześniejszymi serwisami transakcyjnymi banków internetowych. Są one wyposażone w całą masę dodatkowych funkcji, takich jak wykresy pomagające zarządzać domowymi finansami, programy lojalnościowe umożliwiające oszczędzanie drobnych kwot, inteligentne przeglądarki historii transakcji, które wiedzą czego szukam zanim jeszcze o tym pomyślę, wideo czaty i milion innych funkcji, których nawet nie znam. To, jak to określa mój znajomy, tzw. wodotryski, które można znaleźć nie tylko w mBanku i Aliorze Sync, ale i w Millennium, Śląskim czy Getinie. Mam wrażenie, że podstawowa funkcja takiego serwisu, czyli możliwość sprawdzenia salda i wykonania zwykłego przelewu, schodzi na dalszy plan. Podobnie jak odmierzanie czasu w zegarku z melodyjkami w latach 80-tych.

Zwolennicy wodotrysków dowodzą, że większość serwisów transakcyjnych opartych jest na tabelkach i wygląda dziś niemal tak samo, jak kilkanaście lat temu, kiedy powstawały pierwsze banki internetowe. Rozumowanie takie ma dowodzić, że zmiany są niezbędne. A argumenty, że klienci przyzwyczaili się do tabelek i być może nie chcą zastępować ich czym innym, są ignorowane. Przytaczana jest anegdota o Henrym Fordzie, legendarnym twórcy modelu T. Mawiał ponoć, że gdyby przed wynalezieniem samochodu zapytać farmera, co najbardziej pomogłoby mu w pracy, bez namysłu odparłby, że szybszy i silniejszy koń, bo nie potrafił sobie wyobrazić czegoś lepszego. Ale gdy taki farmer dostał samochód, za nic w świecie nie chciał się przesiąść z powrotem do dyliżansu.

Na razie trudno odpowiedzieć na pytanie, kto ma rację: zwolennicy zmian czy konserwatyści przywiązani do tabelek. Nie ma pewności, czy zamiana prostych arkuszy wodotryskami to tej samej wagi rewolucja, co eliminacja bryczek przez automobile. Ale warto pamiętać o jednym przykładzie. Kiedyś, z szacunków historyków wynika, że sześć tysięcy lat temu, wynaleziono koło. Można sobie wyobrazić próby jego udoskonalenia, ale łatwo przewidzieć, że wszystkie one skończą się niepowodzeniem. I jeszcze powrót do analogii zegarków z pozytywkami. Najprostsze czasomierze z trzema wskazówkami są produkowane do dziś i uważa się je za najbardziej gustowne. Czy wodotryski w bankach to przerost formy nad treścią, który skończy tak, jak tani gadżet z lat 80-tych? Na odpowiedź przyjdzie poczekać może nawet kilka lat. Udzielą jej klienci, którzy zagłosują własnymi pieniędzmi. Być może poznamy ją wcześniej, gdy BRE poda informacje na temat klientów, którzy zdecydowali się przejść na nowy system transakcyjny i zrezygnowali ze starego.

sobota, 7 września 2013

Wódka podrożeje o 1,5 zł, ale dziura w budżecie zostanie

Rząd ima się różnych sposobów na zwiększenie dochodów budżetowych. Najnowszym z nich jest podniesienie o 15 proc. akcyzy na alkohole wysokoprocentowe. W praktyce będzie to oznaczało, że półlitrowa butelka wódki podrożeje o ok. 1,5 zł. Pieniądze te trafią do kasy państwa. Ale czy aby na pewno będzie ich więcej?

Zależnościami między wysokością stawki podatkowej a przychodami budżetowymi zajmowało się wielu ekonomistów. Jednym z nich był kandydat na senatora USA – Arthur Laffer. W latach 70-tych ub. wieku opracował koncepcję, nazwaną od jego nazwiska krzywą Laffera. Zakłada ona, że wzrost stawek podatkowych tylko do pewnego momentu powoduje zwiększenie wpływów budżetowych. Po przekroczeniu tej granicy dalsze podnoszenie podatków oznacza zmniejszenie tych wpływów. Z wielu powodów, np. dlatego, że oficjalny obrót gospodarczy zamiera i przenosi się do tzw. szarej strefy. Teoria Laffera służy często jako argument w arsenale entuzjastów obniżki podatków, którzy dowodzą, że w celu zwiększenia dochodów budżetowych podatki trzeba obniżać a nie podnosić.

Koncepcja amerykańskiego ekonomisty zyskała tyleż zwolenników co przeciwników. Krytycy twierdzą, że nie ma żadnych dowodów na jej prawdziwość . Mnie przekonują jednak praktyczne przykłady, z nie tak odległej znowuż historii naszego kraju. Jesienią 2002 roku ówczesny szef resortu finansów Grzegorz Kołodko zdecydował o obniżce akcyzy na wódkę aż o 30 proc., z 6278 do 4400 zł na 100 litrów czystego spirytusu. Efekty szaleńczego zdawałoby się posunięcia zaskoczyły nawet samego Kołodko. Minister liczył wprawdzie na to, że obniżka cen alkoholu pozwoli ograniczyć import nielegalnej wódki zza wschodniej granicy i zwiększyć obroty w legalnych sklepach. Dzięki temu, mimo obniżki stawki, przychody z akcyzy miały nie spaść. Tymczasem wzrosły i to sporo, z 3,9 mld zł w 2002 roku do 4,1 mld zł w 2003 roku i 4,6 mld zł w 2004 r. Wcześniej przez kilka kolejnych lat rokrocznie malały. Inny przykład z naszego podwórka to obniżka podatku dochodowego dla dużych firm. W 2004 roku jego stawka spadła z 27 do 19 proc. Rezultat? W 2003 roku budżet zarobił na CIT 15 mld zł. Po obniżce podatku przychody wzrosły do 18 mld zł.

Nie można być oczywiście pewnym, że to obniżki stawek podatkowych spowodowały wzrost przychodów w obu przypadkach. Być może zadziałały inne czynniki, takie jak choćby ożywienie gospodarcze. Mnie się jednak wydaje, że decydujące znaczenie miały tu obniżki podatków. Teraz podwyżki mogą zadziałać na niekorzyść budżetu. Przy tym nie liczyłbym na to, że spożycie alkoholu zmaleje, co byłoby całkiem pożądanym skutkiem ubocznym polityki podatkowej państwa. Amatorzy trunków wysokowyskokowych po prostu kupią wódkę u „Ruskich” a nie w monopolowym i swoje wypiją, ale budżet na tym nie zarobi.

piątek, 6 września 2013

Emerytury nigdy nie zależały od OFE

W ciągu ostatnich kilku dni o otwartych funduszach emerytalnych powiedziano bardzo wiele a sprawę planowanych zmian zasad ich funkcjonowania komentują analitycy, ekonomiści, politycy, dziennikarze itd. Na marginesie tej dyskusji chciałbym dołożyć swoje trzy grosze a mianowicie kilka wyliczeń, o których warto przy tym pamiętać. Moje rachunki to nic nowego i każdy byłby w stanie przeprowadzić je samodzielnie. W ogólnej wrzawie jednak wnioski z nich płynące mogą umknąć uwadze.

Fundusze inwestycyjne, w tym OFE, zarabiają głównie na akcjach, bo w dłuższej perspektywie, ważnej dla emerytalnych oszczędności, można na nich zyskać najwięcej. Tak przynajmniej dowodzą specjaliści od rynku kapitałowego. W polskich warunkach fundusze koncentrują się na największych spółkach, wchodzących w skład WIG20, bo tylko one są na tyle płynne, by zaspokoić duży apetyt inwestorów instytucjonalnych. Indeks funkcjonuje od 1994 roku a w 1995 zanotował historyczne minimum. To bardzo dobry rok do porównań, bo, przypomnę, mieliśmy wtedy denominację i w internecie jest sporo informacji na temat ówczesnych cen różnych produktów. A to przyda się do wyliczeń, którymi zawracam waszą uwagę. Dla przypomnienia stare 100 zł, to dzisiejszy grosz. Pamiętacie jeszcze tamte banknoty?



Jak wspomniałem w 1995 roku WIG20 zanotował swoje minimum, które wynosiło ok. 600 pkt. Dziś wartość indeksu wynosi ok. 2200 pkt. Dokonując daleko idących uproszczeń można powiedzieć, że jeżeli ktoś zainwestowałby wtedy w akcje największych spółek notowanych na warszawskiej giełdzie, udałoby mu się zarobić ponad 270 proc. Sporo co nie? Średniorocznie daje to 15 proc.

Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę zmianę wartości naszej waluty w czasie, wynik wcale nie jest już taki dobry. Akcje nie podrożały bardziej niż np. najczęściej kupowane przez nas produkty spożywcze. Zgodnie z informacjami z Wikipedii, tuż przed denominacją kilogram cukru kosztował 9500 starych złotych, czyli 95 groszy po denominacji. Dziś za cukier płacimy ok. 3,50 zł, a więc jego wartość zwiększyła się od 1995 roku o ok. 270 proc. Mniej więcej o tyle co akcje z WIG20. Jeszcze bardziej, bo o 350 proc. podrożało mleko, niewiele mniej jajka i wędliny. Inflacja powoduje więc, że zyski z inwestycji w akcje pozwalają jedynie na ochronę pieniędzy przed utratą wartości.

Podobne rezultaty przynosi lokowanie środków w metalach szlachetnych. W 1995 roku za uncję złota trzeba było zapłacić ok. 380 dolarów a dziś ok. 1400 dolarów. Zysk z inwestycji w ten metal wyniósłby zatem ok. 250 proc. Natomiast 35 proc. zarobiliby ci wszyscy, którzy kupiliby dolary. W 1995 roku za jednego zielonego płacono 2,40 zł. Dziś 3,20-3,30 zł. Udało mi się znaleźć tylko jeden znaczący rynek, który wyraźnie pokonał inflację. Wiecie, ile kosztował średnio metr kwadratowy mieszkania w 1995 roku? Zgodnie z danymi ówczesnego Urzędu Mieszkalnictwa 860 zł. Dziś to 3,9 tys. zł (dane GUS). Zysk z inwestycji we własne M wyniósłby więc 350 proc. Ale to marne pocieszenie, bo, ze względu na zdarzenia jednorazowe, takie jak wejście do Unii Europejskiej, wynik raczej nie jest do powtórzenia.

Wyliczenia te prowadzą mnie do prostego wniosku: największy wpływ na wysokość przyszłych emerytur nie będzie miało to, ile zarobią OFE tylko to, jak dużo pieniędzy będzie trafiać do systemu: dziś, jeżeli będzie on oparty o fundusze emerytalne, lub w przyszłości, jeżeli będzie oparty o ZUS. Per saldo więc o wysokości naszych emerytur będzie świadczyć kondycja polskiej gospodarki, a nie rodzaj systemu emerytalnego. Wiara w obietnice dzisiejszych polityków jest raczej ryzykowna.

niedziela, 1 września 2013

Regulacja kart straszy coraz mniej

No i stało się. Po dwóch latach rozmów, debat i negocjacji Sejm przyjął regulację maksymalnej stawki interchange. Zgodnie z nią od lipca przyszłego roku banki nie będą mogły pobierać od sklepów więcej niż 0,5 proc. kwoty przyjętych płatności kartami. Z uwagi na fakt, że śledziłem ten temat na bieżąco, tak doniosłego wydarzenia nie mogę pozostawić bez komentarza :).

Jak wiecie przeciwnicy regulacji rynku kartowego podnosili, że sztuczne, jak to określają, obniżenie prowizji zaowocuje negatywnymi skutkami. Zaliczają do nich przede wszystkim wzrost opłat pobieranych przez banki od użytkowników kart. W ten sposób instytucje mają rekompensować sobie spadek przychodów z interchange. W rezultacie znaczna część klientów ma zrezygnować z używania kart a więc w ostateczności regulacja przyniesie nie korzyści a straty: zamiast zwiększyć obrót bezgotówkowy spowoduje powrót znacznej części społeczeństwa do gotówki.

Mnie te argumenty wydają się całkowicie chybione. I potrafię to udowodnić. Zmiany tabel opłat i prowizji trwają już od dłuższego czasu. Banki antycypują obniżki interchange i już od kilkunastu miesięcy dostosowują tabele do nowych warunków. W jaki sposób? Podnoszą opłaty za karty, ale zwykle tylko dla tych klientów, którzy nie wykonują nimi transakcji bezgotówkowych. Okazuje się, że to znakomity doping do rozpoczęcia używania kart w sklepach dla ludzi, którzy do tej pory wybierali pieniądze z bankomatów i używali gotówki. Klientom ciężko zrezygnować z wygody, jaką daje karta bankowa a jednocześnie są na tyle oszczędni, by skorzystać ze sposobu na uniknięcie dodatkowej prowizji.

O tym, że taki efekt zmian polityki prowizyjnej w bankach można już zaobserwować, mówią niezależni eksperci. Można go również dostrzec w statystykach publikowanych przez Narodowy Bank Polski. Od dłuższego czasu spada dynamika wzrostów liczby i wartości transakcji w bankomatach. Jednocześnie dynamika wartości a zwłaszcza liczby transakcji bezgotówkowych sięga kilkunastu procent w stosunku rocznym. Rośnie też liczba aktywnych kart płatniczych.

Warto jeszcze wspomnieć o programach lojalnościowych typu moneyback. Od zawsze uważałem, że nie mają one sensu, nigdy z nich nie korzystałem i nie mogłem zrozumieć fascynacji tym wynalazkiem. Dla organizacji płatniczych i banków posłużyły jednak za kolejny argument przeciwko obniżce interchange. Malejące wpływy z tego tytułu mają powodować rezygnację banków z oferowania moneybacków. I bardzo dobrze. Programy te były kierowane do osób zorientowanych w kwestiach finansowych. Ludzie ci i tak będą korzystali z kart bez dodatkowej zachęty ze strony banku. Pozostali zaś klienci, w tym ja, i właściciele sklepów, nie będą musieli ponosić kosztów utrzymywania takich programów.

W kwestii wysokości prowizji na rynku kart będziemy mieli chwilę spokoju. Ale niedługą chwilę. Na horyzoncie majaczy już bowiem unijna regulacja, która ma obniżyć interchange jeszcze bardziej niż polski parlament. Debata, która toczyła się od dwóch lat w Polsce, przeniesie się więc wkrótce na scenę europejską.

sobota, 24 sierpnia 2013

Getin uniknął sądu

Bank dogadał się z grupą kilkudziesięciu osób, która wraz z kancelarią prawną Wierzbowski Eversheds przygotowywała przeciwko niemu pozew zbiorowy. Chodziło o aneks do umowy o kredyt hipoteczny pod nazwą „Mini%”. Aneks wymyślono kilka lat temu z zamiarem ulżenia osobom spłacającym hipoteki np. we franku. Ulga polegała na tym, że przez okres kilku lat ich raty kredytowe miały być pomniejszone o część odsetek. Klienci, którzy dokument podpisali, skarżą się jednak, że nikt ich nie uprzedził o konsekwencjach tej decyzji. Niespłacone odsetki doliczono bowiem do kwoty zadłużenia. W rezultacie później, gdy minął wymieniony w aneksie okres ulgi, co miesiąc musieli płacić więcej, niż w momencie zaciągania kredytu. W dodatku bank zainkasował za to sowitą prowizję.

Nie wiem, co Getin zaproponował pokrzywdzonym klientom w zamian za rezygnację z batalii w sądzie, bo to ponoć tajemnica bankowa. Ale fakt, że poszedł z nimi na ugodę oznacza, że przynajmniej częściowo przyznał się do nieprawidłowości przy aneksowaniu umów. Nie jestem więc pewien, czy uda mu się uniknąć kary za „Mini%”. Postępowanie wyjaśniające w tej sprawie prowadzi bowiem Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Efekty jego pracy poznamy za parę tygodni.

Tymczasem już kilkaset osób liczy grupa poszkodowanych, która chce pozwać spółki z grupy Getinu za wprowadzenie w błąd przy sprzedaży grupowych polis ubezpieczeniowych z funduszem kapitałowym. Ten pozew przygotowuje inna kancelaria prawna – LWB. Chodzi o długookresowe produkty, które sprzedawano często osobom w podeszłym wieku jako alternatywę dla bankowych lokat. Poszkodowani skarżą się, że sprzedawcy zapewniali o możliwości wycofania się z ubezpieczenia przed zakończeniem umowy bez ponoszenia konsekwencji finansowych. W praktyce zerwanie umowy oznaczało utratę kilkudziesięciu procent wpłaconych kwot. Jak powiedziała mi przedstawicielka kancelarii LWB, pozew przeciw spółkom z grupy Getinu może zostać złożony w ciągu kilku najbliższych miesięcy.

Przy okazji zbierania informacji do tekstu na temat pozwów przeciw Getinowi, zajrzałem na znane Forum internetowe, na którym klienci niezadowoleni z usług Getin Noble Banku wymieniali się doświadczeniami. Okazuje się, że Forum wrobieni.org już nie istnieje. Albo precyzyjniej, istnieje, ale nie służy już za platformę wymiany opinii na temat GNB. Teraz jest to profesjonalnie przygotowany serwis traktujący o prawach konsumentów w sporze z bankami. Profesjonalnie pod względem graficznym, bo większość zamieszczonych tam tekstów to albo krótkie notki (słabe) albo teksty po angielsku i łacinie (jeszcze słabsze). Charakterystyczne jest jednak to, że nigdzie nie jest wymieniona nazwa jakiegokolwiek polskiego banku, nie mówiąc już o Getinie. Ciekawe, kto za tym może stać. Jak myślicie?

wtorek, 6 sierpnia 2013

Wciąż marzą o aplikacji dla Biedronki

A konkretnie to marzy o tym firma ICP, która przygotowuje rozwiązanie płatnicze dla tej sieci dyskontów. Z nieoficjalnych informacji wynika, że aplikacja ma ruszyć we wrześniu. Oprócz sklepów Biedronki będzie nią można płacić również w salonach Empik oraz na stacjach benzynowych jednej z sieci, na razie nie wiadomo jakiej. Nie wiadomo też, jaki bank będzie współpracował z ICP przy wdrażaniu aplikacji. Po tym, jak wycofał się z tego BZ WBK rozmowy ponoć prowadzone są z kilkoma. W każdym razie firma chce dotrzymać wrześniowego terminu i jeżeli do tego czasu nie porozumie się z żadną instytucją finansową, wystartuje z rozwiązaniem opartym na zasadzie wirtualnej portmonetki.

Historia z aplikacją płatniczą Biedronki robi się już trochę nudna. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o niej kilka miesięcy temu kiedy ni stąd ni zowąd, napisała o niej Wirtualna Polska. Wtedy sądziłem, że prędzej mi kaktus na ręku wyrośnie, niż sieć dyskontów zaoferuje takie rozwiązanie. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że czas obsługi klienta jest dla niej niezwykle ważny. A transakcja aplikacją mobilną trwa zwykle dłużej, niż np. kartą zbliżeniową. Po drugie z całym szacunkiem dla klientów Biedronki, ale wydawało mi się, że w większości nie są oni fanami najnowszych technologii i byłoby trudno przekonać ich do korzystania z aplikacji płatniczej. Po trzecie wreszcie Biedronka chciałaby mieć aplikację za darmo a mi się nie chciało wierzyć, że ktokolwiek będzie w stanie jej to zaoferować.

No i w kwietniu musiałem to odszczekiwać, bo BZ WBK rozpoczął testy gotowej aplikacji i zapowiedział udostępnienie jej klientom w połowie maja. Odszczekałem i czekałem. Aż do czerwca, gdy okazało się, że BZ WBK już nie chce współpracować z Biedronką i z projektu się wycofuje. Kilka tygodni później stało się jasne dlaczego, bo bank wszedł w koalicję instytucji, zamierzających przygotować wspólny projekt mobilny wraz z PKO BP na bazie IKO. Teraz znów słyszę, że aplikacja Biedronki jednak nie umarła i powstanie za miesiąc.

Z uwagi na to, że nie chce mi się ponownie odszczekiwać swoich słów, przezornie nie będę pisał, że w to nie wierzę. Ale szczerze to mam duże wątpliwości. Nie tylko z powodów opisanych już wyżej. Także dlatego, że coraz więcej przemawia za tym, że to IKO, lub rozwiązanie oparte na tym systemie, a popierane przez sześć dużych banków, stanie się rynkowym standardem. Zwłaszcza, że prezes Pekao SA jedynego banku z krajowej czołówki, który jeszcze nie uczestniczy w projekcie firmowanym przez PKO BP, właśnie nie wykluczył przystąpienia do niego w przyszłości. Jeżeli tak się stanie, aplikacja ICP straci rację bytu.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Karta z logo PolCard wraca na rynek

Wielu z Was może jeszcze pamiętać karty PolCard albo PolCard BIS. Pierwsze pojawiły się w 1993 roku. Pozwalały na wypłaty z większości bankomatów i płatności w sklepach na terenie całego kraju. Na rynku funkcjonowały przez ponad 10 lat. Zniknęły bo Polacy nie byli gotowi na to, by w portfelu nosić dwie karty debetowe: jedną krajową, a drugą, np. Visę czy MasterCarda, używaną podczas zagranicznych wyjazdów.

Ale polska karta może wrócić na rynek już w przyszłym roku. Fisrt Data Polska, firma, która posiada prawa do logo PolCard, chce znów zachęcić banki do jej wydawania. Doszła do wniosku, że bankom i klientom będzie się to opłacić. Dlaczego? Wszystko przez regulacje prowizji interchange, jaką sklepy płacą bankom od transakcji kartami. Projekt ustawy w tej sprawie jest już w Sejmie. Zgodnie z nim interchange ma spaść z 1,3 proc. obecnie do 0,5 proc. w przyszłym roku. Ponadto kwestią opłat kartowych zajęła się już Komisja Europejska, która chce obniżenia ich jeszcze bardziej, do 0,2 proc. w przypadku debetówek. Dla banków oznaczać to będzie dramatyczny spadek przychodów z tego biznesu. Wydawanie karty krajowej miałoby się im opłacać ze względu na brak konieczności ponoszenia wysokich opłat licencyjnych na rzecz Visy lub MasterCarda.

Korzystaniem z karty krajowej mogą też być zainteresowani klienci. Jej używanie będzie bowiem tańsze niż w przypadku plastików z logo międzynarodowych organizacji płatniczych. Zdaniem szefostwa First Daty Polacy będą w stanie zaakceptować nowy instrument bo model korzystania z usług bankowych zmienił się w naszym kraju od czasu pierwszych „polcardów” a nasi rodacy dojrzeli do karty, ważnej tylko między Bugiem a Odrą. Ponadto wbrew pozorom utworzenie lokalnego systemu płatniczego nie jest wcale takie drogie, jak się może wydawać.

Wedle przekazanych mi informacji prowadzone są już rozmowy z kilkoma bankami, zainteresowanymi wydawaniem nowych kart. Ich władze mają podzielać pogląd szefostwa First Daty, że przez najbliższe dziesięć lat aplikacje płatnicze nie zastąpią plastikowych kart. Te, obok gotówki, pozostaną podstawowym instrumentem płatniczym. Dlatego FDP chce oprócz rozwiązania mobilnego, zaproponować bankom kartę krajową. Reaktywacja „polcardów” ma być źródłem przewagi nad IKO czy PeoPay, czyli rozwiązaniami mobilnymi, należącymi do największych banków.

Czy pomysł First Daty się sprawdzi? Eksperci dowodzą, że są na to szanse, ale pod pewnymi warunkami. Jakimi przeczytacie w moim tekście w poniedziałkowym Dzienniku Gazecie Prawnej.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Będzie limit na RRSO pożyczek

Tak przynajmniej wynika z założeń do projektu ustawy, nad jakim pracuje Ministerstwo Finansów, i który w ciągu najbliższych dni ma trafić do uzgodnień międzyresortowych. Z pomysłów MF wynika też, że powstanie specjalny rejestr firm pożyczkowych a miejsce na nim przyznawać będzie Komisja Nadzoru Finansowego. Krytycy tych koncepcji podkreślają, że ich wejście w życie oznaczać będzie koniec branży pożyczek internetowych w Polsce. Dlaczego?

Jak wiecie kilka lat temu tzw. ustawą antylichwiarską wprowadzono maksymalny limit na oprocentowanie kredytów. Limit ten zależy od wysokości stóp procentowych NBP i obecnie wynosi 16 proc. w skali roku. Po ustanowieniu tego limitu większość banków wycofało się z udzielania niewielkich, krótkoterminowych pożyczek. Po prostu koszty stałe sprzedaży takich produktów, niezależne od wysokości kredytu, były na tyle wysokie, że ich odzwierciedlenie w oprocentowaniu powodowało przekroczeniu ustawowego limitu. Sytuację świetnie wykorzystały za to firmy spoza sektora bankowego, które przeniosły koszty pożyczek na opłaty dodatkowe, bo te nie podnoszą oprocentowania nominalnego.

W resorcie finansów narodził się więc pomysł, by nałożyć limit na roczną rzeczywistą stopę oprocentowania, na której wysokość wpływ ma nie tylko oprocentowanie nominalne ale także wszystkie dodatkowe opłaty. W rezultacie można się spodziewać, że udzielanie tzw. chwilówek na niewielkie kwoty już wkrótce nie będzie możliwe. No chyba, że nieoficjalnie. Oczywiście, wszystko zależeć będzie od tego na jakim poziomie ustanowiony zostanie limit RRSO. Z dużym prawdopodobieństwem można jednak założyć, że rzeczywiste oprocentowanie większości krótkoterminowych pożyczek w nim się nie zmieści.

Krytycy pomysłu MF podkreślają, że w wyniku realizacji najnowszej koncepcji resortu duża część społeczeństwa zostanie pozbawiona możliwości ubiegania się o finansowanie w legalnie działających firmach i zwróci się o pomoc do podmiotów działających nieoficjalnie. W innym scenariuszu internetowe firmy pożyczkowe wyrejestrują się z Polski i przeniosą do sąsiednich krajów, gdzie będą płacić podatki i pożyczać pieniądze naszym rodakom przez sieć. Warto dodać, że bankowcy, których trudno podejrzewać o nadmierną sympatię do branży pożyczkowej, również są zdania, że RRSO nie jest dobrym sposobem na porównanie kosztów chwilówek.

Trudno więc zrozumieć, jakim cudem taki kontrowersyjny pomysł narodził się w głowach ministerialnych urzędników. Ale tych ostatnio coraz więcej, że wspomnę choćby opisaną przeze mnie w poprzednim poście koncepcję objęcia kontrolą organizacji płatniczych, dla której jednak można znaleźć logiczne uzasadnienie. Dla limitowania RRSO raczej się nie da.

Co myśli na ten temat KNF, na barki której nałożone zostaną nowe obowiązki, przeczytacie dzisiaj w DGP.

środa, 24 lipca 2013

Minister finansów chce nadzoru nad Visą i MasterCardem

Jeszcze nie opadł kurz po batalii o regulację maksymalnej wysokości prowizji interchange, jaką sklepy odprowadzają po przyjęciu transakcji kartą, a już szykuje się kolejna, której celem jest ograniczenie pozycji MasterCarda i Visy na polskim rynku. Ministerstwo Finansów pracuje nad projektem ustawy, który ma poddać obie organizacje nadzorowi KNF-u lub NBP-u.

Wiem, wiem, że to może brzmi jak niezły dowcip, bo, z tego co wiem, nigdzie w Europie firmy te nie podlegają nadzorowi krajowych organów. Ale możecie mi wierzyć, że nie dowcipkuję. Zresztą informację tę potwierdził wiceminister finansów Wojciech Kowalczyk. Na razie nie znam szczegółów projektu, ponoć powstały dopiero ogólne założenia. Wynika z nich, że Visa, MasterCard i inne organizacje płatnicze najpierw będą musiały prosić o wpis do specjalnego rejestru. A później będą zobowiązane do występowania o zgodę każdorazowo, gdy zechcą zmienić ceny swoich usług lub zasady pobierania opłat.

Po co to? W ustawie regulującej prowizje od transakcji kartami, przyjętej właśnie przez sejmową Komisję Finansów Publicznych, zapisano maksymalny limit na interchange. Ale nie wspomina się tam ani słowem o innych prowizjach pobieranych przez organizacje płatnicze. Chodzi np. o opłaty marketingowe czy tzw. procesingowe. Łatwo więc sobie wyobrazić, że po wejściu w życie tej ustawy organizacje płatnicze podniosą pozostałe opłaty lub wprowadzą nowe, rekompensując sobie spadek interchange. Cała batalia o obniżkę tej prowizji na nic się więc może zdać. Jednak jeżeli wdrożony zostanie najnowszy pomysł Ministerstwa Finansów, problem zostanie rozwiązany bo nie będą mogły tego zrobić bez zgody organu nadzorczego, takiego jak KNF czy NBP.

Z takiego rozwiązania na pewno ucieszą się akceptanci. Dla banków będzie to raczej neutralne. Na miejscu organizacji płatniczych chyba wolałbym takie rozwiązanie, niż limitowanie wszystkich opłat stawką maksymalną. Bo wtedy w przypadku jakiejkolwiek zmiany na rynku nie mogłyby dostosować swojej oferty do nowych warunków. Według najnowszego pomysłu resortu finansów taką możliwość zyskają, jeżeli odpowiednio uargumentują swoje zamiary organom państwowym. Natomiast użytkownicy kart i tak nie będą wiedzieli o co chodzi, ale, jak zwykle, za wszystko będą musieli zapłacić. 

Ja zastanawiam się jednak, czy istnieją granice ingerencji urzędników i polityków w rynek. I jak bardzo dziś muszą bankowcy żałować, że w ubiegłym roku nie udało im się zmusić MasterCarda do zaakceptowania kompromisu w sprawie redukcji interchange, który, gdyby udało się go przyjąć, zapobiegłby zaangażowaniu w sprawę polityków.

Trochę więcej na ten temat w moim tekście dzisiaj w Dzienniku Gazecie Prawnej.

piątek, 5 kwietnia 2013

Biedronka staruje z płatnościami mobilnymi

Kilka miesięcy temu, gdy pojawiły się pierwsze doniesienia o zamiarach uruchomienia aplikacji płatniczej przez sieć dyskontów Biedronka, napisałem tekst, w którym szczerze wątpiłem, by do tego doszło. Wydawało mi się, że upublicznienie tej informacji było w istocie elementem gry negocjacyjnej, jaką Biedronka prowadziła z bankami, by uzyskać lepsze warunki dla rozpoczęcia przez siebie akceptacji płatności kartami.

Ale od tamtego czasu wiele się na rynku zmieniło a mi przychodzi tamte słowa odszczekać. Przede wszystkim dlatego, że jak się nieoficjalnie dowiedziałem, lada moment ruszają testy aplikacji w kilku wybranych sklepach Biedronki. Przeprowadzać ją będą pracownicy sieci i banku BZ WBK, który w przedsięwzięciu bierze udział. Testy mają potrwać kilkanaście dni. Jeżeli nie wykażą żadnych krytycznych błędów, to po długim majowym weekendzie we wszystkich placówkach Biedronki będzie można płacić telefonem komórkowym z zainstalowaną aplikacją. Wcześniej oczywiście trzeba będzie założyć konto w BZ WBK.

Po drugie do niedawna wydawało mi się, że płatności kartą zbliżeniową zintegrowaną z telefonem komórkowym pod względem funkcjonalności są rozwiązaniem bezkonkurencyjnym w porównaniu z każdym innym pomysłem na płatności mobilne, opartym o aplikacje instalowane na urządzeniach przenośnych. Ale okazuje się, że wdrożenie tej technologii napotyka na coraz to większe trudności a banki i sieci komórkowe pomału tracą do niej serce.

Tymczasem rozwiązania aplikacyjne są o wiele tańsze i prostsze do wdrożenia. Ponadto pojawiły się pomysły, jak wyposażyć je w funkcjonalność zbliżeniową. PKO BP, który kilka tygodni temu uruchomił aplikację płatniczą IKO, już nad tym pracuje. W efekcie płatność aplikacją, z punktu widzenia użytkownika, nie będzie się różniła od transakcji zbliżeniową kartą. Ale jest mniej kosztowa z punktu widzenia sklepu akceptującego, i nie wymaga dogadywania się z organizacjami płatniczymi oraz sieciami komórkowymi, z punktu widzenia banku. Same korzyści. Na miejscu MasterCarda i Visy zaczynałbym się martwić. Ich jedyną przewagą pozostanie międzynarodowy charakter, który pozwala używać ich na całym świecie. Ale gdy płatności mobilne się upowszechnią, na rynku krajowym istnienie tych organizacji może okazać się zbędne.

niedziela, 17 marca 2013

Nie będzie dodatkowych opłat w bankomatach

Ministerstwo Finansów wycofało się z pomysłu, by właściciele bankomatów mogli pobierać dodatkowe prowizje od wypłat gotówki. Koncept taki pojawił się w projekcie tzw. dużej nowelizacji ustawy o usługach płatniczych. Zajmował się nim już komitet stały Rady Ministrów. Niektóre jego zapisy wzbudziły jednak sporo kontrowersji i ustawa wróciła do ministerstwa. Jak udało mi się dowiedzieć resort zdecydował się wyrzucić z niej kilka artykułów, dotyczących kart płatniczych. Ministerstwo argumentuje, że przyjęcie nowelizacji i tak jest już spóźnione, bo nowelizacja dostosowuje nasze prawodawstwo do dyrektyw unijnych i powinna wejść w życie już w ub. roku. Dlatego usunięto z niej wszystkie zapisy, które mogłyby jeszcze bardziej odwlec jej wdrożenie.

Poległa więc surcharge, czyli prowizja od wypłat z bankomatów, jaką mógłby pobierać właściciel maszyny niezależnie od opłaty pobieranej przez bank – wydawcę karty. Resort wykreślił także przepisy jednoznacznie zezwalające na dobrowolność w wyborze kart, które właściciel placówki handlowej chce akceptować. Urzędnicy ministerstwa tłumaczą, że parlament pracuje nad tzw. małą nowelizacją ustawy o usługach płatniczych, przygotowaną przez Senat i mają nadzieję, że właśnie tam znajdą się wszystkie kwestie regulujące rynek kart płatniczych.

W czwartek zmienionym projektem nowelizacji ustawy o usługach płatniczych ma zająć się komitet stały. Więcej na ten temat jutro w Dzienniku Gazecie Prawnej.

wtorek, 12 marca 2013

Pomysł Masspay działa już od dawna

Ostatnio głośno jest o koncepcji na płatności mobilne, jaką zaproponowała firma Masspay. Promowano ją na przykład podczas Mobile World Congress, który parę dni temu zakończył się w Barcelonie. O co chodzi pisałem kilka miesięcy temu tutaj:


W skrócie polega to na tym, że każdy akceptant, czyli np. sklep lub zakład usługowy, posiada unikalny numer telefonu. Aby dokonać płatności za zakupy w danym punkcie, klient zobowiązany jest zadzwonić na podany numer. Połączenie nic nie kosztuje, ponieważ jest odrzucane. Chwilę później klient otrzymuje jednak na swój aparat wiadomość z kwotą oraz miejscem transakcji. Po potwierdzeniu płatność dochodzi do skutku.

Rozwiązanie to, oprócz wielu zalet, ma oczywiście swoje wady. Po pierwsze wymaga akwizycji wielu punktów handlowych, które chciałyby akceptować płatności w ten sposób. Po drugie pomysł działa na zasadzie elektronicznej portmonetki. W związku z tym by za jej pomocą płacić trzeba najpierw zarejestrować się w systemie a później zasilić systemowe konto odpowiednią kwotą. I jeszcze ryzyko błędu. Załóżmy, że klient, który chce dokonać płatności w sklepie x, pomyli numer telefonu, na który wykona połączenie. Jeżeli ów pomylony numer będzie należeć do innego akceptanta funkcjonującego w systemie Masspay a w tym samym czasie ktoś zupełnie inny będzie próbować dokonać płatności, klient zapłaci za nieswoje zakupy.

Ale problem z mobilnymi transakcjami Masspay tkwi jeszcze gdzie indziej. Okazuje się, że podobne rozwiązanie już od ponad roku działa w Łodzi. Firma Unibank wdrożyła go do płatności za bilety komunikacji miejskiej i złożyła wniosek do Urzędu Patentowego. Z tego co wiem patentu ostatecznie nie otrzymała, ale nie chodzi mi o prawa do pomysłu. Bardziej o to, że choć rozwiązanie funkcjonuje od dawna, nie odniosło rynkowego sukcesu. Czy tak samo będzie z systemem Masspay?

Kluczowa będzie na pewno determinacja właściciela przedsięwzięcia do rozszerzenia sieci akceptacji oraz promocji wśród klientów indywidualnych. Nie bez znaczenia będzie zapewne konkurencja ze strony podobnych rozwiązań, jak np. IKO, które wdrażane jest przez PKO BP.

Na razie oba pomysły, pod względem funkcjonalności, nie mają szans na konkurowanie z płatnościami zbliżeniowymi, promowanymi przez Visę i MasterCarda. Ci, którzy twierdzą, że płatność w systemie Masspay czy IKO trwa równie krótko i jest równie łatwa, co płatność zbliżeniowa, albo nie wiedzą co mówią, albo zaklinają rzeczywistość. Według mnie jedyną szansą dla rozwiązań takich jak Masspay czy IKO jest próba wykorzystania przez nie funkcjonalności NFC, na które przecież organizacje płatnicze nie mają monopolu. Gdyby to się udało, lokalne koncepcje mogą stanowić rzeczywistą konkurencję dla Visy i MasterCarda. Wtedy zaleta tych niekonwencjonalnych rozwiązań, czyli o wiele niższe koszty transakcji, może stać się znaczącą przewagą. Dla płatności krajowych Visa i MasterCard staną się wówczas zbędne. Przydawać się będą jedynie podczas wyjazdów za granicę. Pytanie jak długo.

czwartek, 7 marca 2013

Alior i Euronet wkrótce w IKO?

PKO BP z wielką pompą ogłosił dzisiaj start nowej usługi – aplikacji mobilnej na komórki, umożliwiającej transakcje w sklepach i wyjmowanie pieniędzy z bankomatu bez używania karty płatniczej. Rozwiązanie unikalne na skalę światową. Ale nie dlatego, że to pierwszy w historii pomysł na wypłacanie pieniędzy „ze ściany” czy płacenie za zakupy bez użycia plastiku. Nie raz i nie dwa już tego rodzaju rozwiązania proponowano. Unikalne w propozycji PKO jest to, że stoi za nim bank, o istotnej pozycji, posiadający znaczące udziały w rynku rachunków osobistych, bankomatów i terminali sklepowych. IKO z dnia na dzień może więc stać się realną konkurencją dla Visy i MasterCarda.

Jak to działa? Realizacja transakcji w sklepie czy przy bankomacie jest bardzo prosta, choć od razu zaznaczam, że nie tak prosta, jak przy użyciu karty zbliżeniowej, czy telefonu z funkcją płatniczą NFC. Przy okazji chciałbym sprostować słowa przedstawiciela PKO BP, który stwierdził, że nie ma jeszcze bankomatów zbliżeniowych. Otóż są i to nawet w Polsce. Ale mniejsza o to. Aby zapłacić w sklepie czy wyjąć pieniądze przy użyciu IKO wystarczy wprowadzić na klawiaturze bankomatu czy terminala sześciocyfrowy kod, wygenerowany przez aplikację mobilną. W zależności od kwoty transakcji trzeba ją potwierdzić prywatnym kodem PIN. I to wszystko. Jak wspomniałem, to proste rozwiązanie i zabiera mało czasu, choć nie tak mało, jak w przypadku transakcji bezstykowej.

Zaletą aplikacji PKO jest natomiast możliwość instalowania na wielu, nawet starszej generacji aparatach telefonicznych, czego nie można powiedzieć o kartach NFC. Dla akceptanta, czyli np. właściciela sklepu, IKO jest też tańsze, niż akceptowanie płatności kartą Visy czy MasterCarda. Prezes PKO Zbigniew Jagiełło nie chce zdradzić, o ile jest tańsze, zasłaniając się tajemnicą handlową. Zapewnia jednak, że to rząd wielkości, wobec obowiązujących obecnie stawek interchange. Nie wypada mi w to nie wierzyć.

W moim przekonaniu dla rynkowego sukcesu aplikacji IKO kluczowe jest, czy, a jeżeli tak to kiedy, rozwiązanie będzie akceptowane przez terminale i bankomaty innych firm, niż tylko tych z grupy PKO. No i kiedy z aplikacji będą mogli korzystać klienci innych banków. Z informacji dzisiaj przekazanych wynika, że już w ciągu najbliższych miesięcy z IKO, na zasadach wirtualnej portmonetki, będą mogli korzystać wszyscy użytkownicy smartfonów w Polsce. Nieoficjalnie niedługo też sieć dostępnych bankomatów zostanie rozszerzona o bankomaty Euronetu – największej sieci tych urządzeń w Polsce. Zbigniew Jagiełło, prezes detalicznego giganta deklaruje, że wejściem do nowego systemu zainteresowane są inne banki, które chciałyby zaoferować IKO swoim klientom. PKO BP jest otwarte na propozycje i nawet rozmawia z kilkoma instytucjami na ten temat. Nieoficjalnie udało mi się dowiedzieć, że najbardziej zaawansowane rozmowy są prowadzone z Aliorem.

Jeżeli te informacje potwierdzą się, szanse IKO na rynkowy sukces zdecydowanie wzrosną a Visa i MasterCard zyskają lokalnego konkurenta z prawdziwego zdarzenia. Z punktu widzenia fana płatności mobilnych na pewno będzie ciekawie.

niedziela, 3 marca 2013

W tym banku nie obniżą ci raty

Od jesieni ubiegłego roku klienci większości polskich banków mogą cieszyć się z coraz niższych kosztów obsługi zadłużenia. To zasługa spadających stóp procentowych. Dzięki temu od września ubiegłego roku rata przeciętnego kredytu mieszkaniowego o wartości 300 tys. zł, zaciągniętego na 30 lat, zmniejszyła się z ok. 1850 zł do 1600 zł. Jest jednak instytucja, której klienci nie mogą liczyć na obniżkę zobowiązań i jeżeli zaciągnęli w niej opisany wyżej kredyt, wciąż płacą tyle samo. Mowa o Deutsche Banku PBC.

O tym ciekawym przypadku powiedział mi niedawno doradca jednego z pośredników finansowych. Okazuje się, że Deutsche Bank jako jedyny w Polsce, w przypadku redukcji stóp procentowych, nie obniża rat, tylko skraca okres spłaty zadłużenia. I tłumaczy, że to korzystne dla kredytobiorców, bo per saldo spłacą mniej odsetek niż klienci innych instytucji.

Z pobieżnych wyliczeń wynika, że rzeczywiście ma rację. Zakładając, że obecny poziom stóp procentowych już się nie zmieni, klienci Deutsche Banku, opisany wyżej przykładowy kredyt, spłacą aż o 7 lat szybciej, niż kredytobiorcy konkurencji. A to przełoży się na oszczędności odsetkowe w wysokości niemal 80 tys. zł.

Pojawia się jednak pytanie, czy konsumenci w momencie zaciągania kredytu w Deutsche Banku, zdają sobie sprawę z obowiązujących tu zasad. Oczywiście reguła opisana jest w umowie i każdy kredytobiorca może ją poznać przed podpisaniem dokumentu. Obawiam się jednak, że są tacy, którym to umknęło. I dziś są zaskoczeni. Opowiada o takich ludziach wspomniany doradca. Z zazdrością mówią o swoich znajomych, którzy dzięki obniżkom stóp spłacają wyraźnie niższe raty, z czego oni cieszyć się nie mogą.

Zdaniem przedstawicielki Deutsche Banku PBC takie zasady dostosowania warunków spłaty do rynkowych stóp procentowych obowiązują w tej instytucji od samego początku jej obecności w naszym kraju. Klienci zdążyli się więc już do nich przyzwyczaić. Poza tym w każdej chwili mogą obniżyć sobie ratę tak jak w każdym innym banku, podpisując aneks do umowy. Niestety, w tej sytuacji trzeba pozbyć się z kieszeni 250 zł, bo tyle kosztuje przygotowanie odpowiedniego dokumentu.

Osób zainteresowanych ofertą kredytową Deutsche Banku może być sporo, bo plasuje się ona wysoko w większości rankingów hipotek. Zanim więc ktoś zdecyduje się z niej skorzystać, powinien zaznajomić się z obowiązującymi tu zasadami. Natomiast klientów już spłacających kredyty w banku rodem z Niemiec przestrzegam przed nazbyt pochopnym aneksowaniem umów. Reguły dotyczące wysokości raty działają również wówczas, gdy rynkowe stopy rosną. Wtedy większość kredytobiorców zmaga się z rosnącymi wydatkami, ale zadłużonych w Deutsche Banku to nie dotyczy.

Kredytowe „studium przypadku” jutro w Dzienniku Gazecie Prawnej.

środa, 27 lutego 2013

Szybkie przelewy nie zawsze dochodzą



Czy korzystaliście kiedyś z szybkich przelewów, aby w ostatniej chwili przed terminem płatności uregulować rachunek albo zadłużenie na karcie kredytowej? Jeżeli tak i udało się przeprowadzić całą operację bez problemów, to znaczy, że mieliście nieco szczęścia.

Serwis PRNews doniósł dziś o problemach wielu klientów Alior Sync, którym nie udało się wykonać przelewów ekspresowych za pośrednictwem firmy Blue Media. Do mnie dotarły zaś informacje, że w innych bankach tego rodzaju komplikacje również się zdarzają. Kilka dni temu jeden z moich czytelników próbował z konta w mBanku spłacić zadłużenie na karcie kredytowej w Raiffeisen Polbank. Skorzystał z przelewu ekspresowego, oferowanego podobnie jak w Aliorze, za pośrednictwem Blue Media. Niestety, kilka dni potem zadzwonił do niego pracownik Raiffeisen Polbank z informacją, że spłata nie została dokonana. Przelew nie dotarł gdzie trzeba a pieniądze znalazły się z powrotem na rachunku w mBanku. Czytelnik będzie musiał więc zapłacić odsetki od zadłużenia na karcie.

Skąd te problemy z ekspresami? W opisywanej przeze mnie sprawie mBank nie ma sobie nic do zarzucenia. Za niewykonanie usługi winą obarcza Blue Media. Sam umywa ręce od odpowiedzialności, bo za każdym razem, gdy klient wykonuje przelew ekspresowy, potwierdza, że robi to na własne ryzyko. Odbywa się to poprzez zaznaczenie odpowiedniej rubryki w systemie transakcyjnym. Blue Media z kolei za błąd obwinia Raiffeisen Polbank, który wg niej, nie dopuszcza spłaty karty kredytowej z rachunku innego, niż imienne konto właściciela karty. Tymczasem w przypadku przelewów ekspresowych wykonywanych za pośrednictwem tej firmy nadawcą jest nie klient, tylko właśnie Blue Media. Wynika to z technologii stosowanej przez tę firmę. Żeby było jasne, również Raiffeisen Polbank nie czuje się winny. Zdaniem jego przedstawicieli nie ważne jest od kogo jest przelew tylko do kogo. Więc przyjmuje wpłaty od każdego nadawcy i na wszystkie rachunki.

Bankowcy przyznają nieoficjalnie, że przelewy wykonywane za pośrednictwem Blue Media są o wiele bardziej awaryjne, niż tradycyjne, w systemie Elixir. Przyczyn może być wiele. Jak wiadomo Blue Media swoje usługi może świadczyć dzięki posiadaniu rachunków w wielu bankach. Jeżeli klient chce za jej pośrednictwem przelać środki na konto w innej instytucji faktycznie przelewa pieniądze na konto Blue Media w swoim banku oraz wysyła informację do centrum rozliczeniowego tej firmy o adresacie przelewu. Następnie z rachunku Blue Media w banku odbiorcy wykonywany jest przelew wewnętrzny na jego rachunek. I tu pojawia się problem. Na kontach w poszczególnych instytucjach Blue Media musi utrzymywać odpowiednie środki finansowe, by móc zrealizować przelewy wszystkich swoich klientów. Nie opłaca się jej jednak utrzymywać dużych rezerw, bo to kosztowne. Dlatego w każdym banku pieniędzy jest na styk. Gdy z jakichś powodów przelewów do danego banku jest więcej niż zwykle, Blue Media ma problem, bo brakuje jej środków. W takich sytuacjach zwykle nie realizuje przelewów. Nieoficjalnie to właśnie jest jedną z najczęstszych przyczyn „ekspresowych” błędów. Zjawisko nie występuje w nowym, obecnie wdrażanym systemie Blue Media, opartym o rachunek rozliczeniowy w niezależnej instytucji. Podobnie jak w systemie Express Elixir Krajowej Izby Rozliczeniowej.