sobota, 29 grudnia 2012

Straż miejska a nowoczesna bankowość

Zulu Gula, kabaretowa postać wymyślona przez Tadeusza Rossa, zwykł mawiać, że Polska to jest bardzo ciekawa kraj. Przekonuję się o tym niemal codziennie, ale jakiś czas temu przyszło mi doświadczyć tego w sposób szczególny. Okazało się, że kreatywność tysięcy ludzi, zatrudnianych przez banki i inne nowoczesne firmy w tym kraju, nie ma tu szans w zderzeniu z prymitywnym urzędniczym betonem. Nowoczesne rozwiązania płatnicze, dzięki którym polska bankowość uznawana jest za najnowocześniejszą na świecie, w styczności z administracją publiczną są warte tyle, co zeszłoroczny śnieg. Ale po kolei.

Pewnego dnia poruszałem się po Warszawie autem, bo w krótkich odstępach czasu musiałem być w kilku rożnych miejscach. A w takiej sytuacji własny pojazd bardzo się przydaje. Jednym z miejsc, o których mowa, była siedziba banku BNP Paribas, mieszcząca się przy ul. Suwak na Mokotowie. Każdy, kto choć raz miał okazję być w okolicy ul. Suwak lub Domaniewskiej doskonale wie, że liczba biur na kilometr kwadratowy w szybkim tempie zbliża się tu do nieskończoności, zaś tłum pracujących w nich ludzi przypomina brojlery tłoczące się w hali hodowlanej. Nie trudno się więc domyślić, że wolne miejsca do parkowania występują tam równie często, jak białe kruki w przyrodzie. Odstawiłem więc samochód, oględnie mówiąc, byle gdzie i poszedłem na spotkanie.

Domyślacie się pewnie, co stało się później. Po powrocie ze spotkania mojego auta nie było na miejscu, na którym je przed chwilą zaparkowałem. Kiedyś pomyślałbym pewnie, że mi je skradziono. Odkąd jednak samochód zestarzał się do tego stopnia, że zatankowanie zbiornika paliwa do pełna powoduje podwojenie wartości pojazdu, jego kradzieży boję się jakby mniej. Szybki telefon do straży miejskiej pomógł określić aktualne miejsce pobytu mojej srebrnej strzały: ze względu na postój w niedozwolonym miejscu została odholowana na parking depozytowy. Cały plan dnia, można powiedzieć, wylądował w zbożu jak jeden z bohaterów drugiej części Kilera Juliusza Machulskiego. Musiałem zająć się odzyskaniem samochodu.

A to nie było łatwe. Okazało się, że nie można tak po prostu pojechać i zabrać auta z parkingu. Najpierw trzeba odwiedzić komisariat straży miejskiej by uzyskać dokument, na podstawie którego samochód zostanie wydany. Podano mi adres straży, który szybko sprawdziłem w telefonie. Samiuśkie centrum. Wsiadłem więc w tramwaj, za bilet zapłaciłem, a jakże, Sky Cashem i pojechałem na Plac Dąbrowskiego. Na miejscu stało się jasne, że podobnych do mnie delikwentów jest dużo a kolejka do okienka, w którym załatwiane są formalności, liczyła kilkanaście osób. Niestety, mimo dużej liczby oczekujących ludzi, pracujących strażników było tylko dwóch. W dodatku ostentacyjnie pokazywali, że im się nie spieszy, raz po raz przerywając pracę i przechodząc z pokoju do pokoju z jakimiś papierami w rękach. Na domiar złego przede mną w kolejce stała Amerykanka, która ani słowa po polsku nie umiała powiedzieć. Gdy przyszła kolej na jej obsługę, zaczął się cyrk, bo strażnicy edukację lingwistyczną zakończyli na języku polskim. Trochę się zeszło, zanim po zakończeniu sprawy strażnik wyszedł z Amerykanką na ulicę i poinstruował jak dojść do metra: subway tam, zawyrokował, wskazując ręką w kierunku Pałacu Kultury.

W budynku straży miejskiej spędziłem kilka godzin. Dostałem mandat oraz nakaz zapłaty kilkuset złotych za odholowanie auta. Dowiedziałem się, że dopiero z dowodem wpłaty będę mógł udać się na parking depozytowy i odebrać samochód. Przyzwyczajony do wygodnych rozwiązań pośpiesznie zadałem pytanie, czy płatności mogę dokonać na miejscu przelewem natychmiastowym ze smartfona. Niestety. Najpierw strażnik wytrzeszczył oczy jak poparzony a po chwili odparł, że na parkingu auta wydaje emeryt, który nie wie co to smartfon i akceptuje jedynie papierowe potwierdzenia wpłaty, z pieczątką przybitą na poczcie lub w banku. No to może zapłacę i tutaj wydrukuję potwierdzenie, drążyłem. Niestety, na przeszkodzie stanął brak drukarki. Przy okazji odkryłem powód, dla którego kolejka tak wolno przesuwała się do przodu. Strażników było dwóch, tyle że jeden przesłuchiwał klientów i spisywał ich zeznania długopisem na kartce. Następnie przekazywał tę kartkę koledze, który przepisywał wszystko do komputera, co jakiś czas pytając, co jest napisane na papierze, bo miał problemy z rozczytaniem swojego kolegi. Wiem, wiem, nie chce się Wam w to wierzyć, ale naprawdę tak było.

Po załatwieniu formalności w straży miejskiej udałem się na Pocztę Główną, gdzie mimo późnych godzin wieczornych, kolejka także liczyła kilkanaście osób. Większość stojących tam ludzi to te same postacie, które przed chwilą były przede mną u miejskich strażników. Ostatni raz płaciłem za coś na poczcie może 10 lat temu. Nie spodziewałem się, że w dobie bankowości internetowej i mobilnej będę musiał korzystać jeszcze z jej usług w zakresie regulowania płatności. Czułem się jak eksponat w skansenie. Na szczęście tu sprawę udało się załatwić szybko. Wsiadłem do metra ponownie płacąc za bilet telefonem i dotarłem na parking, skąd odebrałem auto. W domu byłem przed północą a cała przygoda trwała osiem godzin. Teraz już wiecie, dlaczego Polska to taki ciekawy kraj. Teoretycznie ma jedne z najnowocześniejszych banków na świecie. W praktyce nic nam po nich, jeżeli publiczna administracja zatrzymała się w epoce przedcyfrowej.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

A moze warto by napisac w tej sprawie gdzies wyzej w strazy miejskiej? Opisac cale zajscie i poprosic o informację zwrotną na piśmie. Oni po prostu mogą nie wiedzieć, nie być świadomi faktu jak fatalnie funkcjonują.

Unknown pisze...

Wydaje mi się, że skutek takiej interwencji byłby mizerny. Mam nieodparte wrażenie, że fatalna jakość obsługi na komisariacie straży miejskiej jest świadomym zabiegiem władz miasta. Chodzi o to, aby człowiek, który raz będzie miał okazję przez to przejść, zapamiętał to do końca życia i żeby nie przyszło mu do głowy ryzykować powtórnej wizyty :)